Słońce zaszło za rzędem czarnych topoli na ogródkach, ale wciąż jeszcze wymieniałyśmy z Agnieszką fotosy aktorek przed bramą jej klatki schodowej, na prostopadłym do progu sporym kamiennym stopniu – tu Agnieszce siedziało się wygodnie. Oparła kule o ścianę. Nogę z głęboką blizną podciągnęła, album położyła na kolanie. Tylko chwilę tak na to patrzyłam, chłonęłam wzrokiem jej fotosy. Powycinane z pism. Trzymałyśmy je w kartonowych teczkach i wklejałyśmy do zeszytów; moje zeszyty najpierw były zwykłe, szkolne, nawet w linie, ale większe zdjęcia trzeba było zgiąć na pół, nawet na ćwierć, co przecierało papier, albo, psując paskudnie efekt, wyciąć jedynie twarz. Zdobyłam więc notatnik akademicki formatu A-4. Lecz Agnieszka miała dwa prawdziwe albumy fotograficzne w liliowych zamszowych okładkach. Jej babcia przechowała stare roczniki „Wiadomości Filmowych” i „Filmu”, i kalendarze ilustrowane zdjęciami filmowych gwiazd – przechowała je specjalnie dla chorej wnuczki. Tak samo luksusowe albumy. Agnieszka rzadko wychodziła przed dom. Ze mną wymieniała się niechętnie, niechętnie w ogóle zadawała się ze mną. Wolała towarzystwo Joanny, dużej chudej dziewczynicy, starszej ode mnie cztery lata, zadzierającej nosa, która też miała wspaniałą kolekcję aktorek. Och, nie cierpiałam jej. Gdy spacerowała ze swoim szczekliwym pinczerkiem, mijając mnie, raptem rozluźniała smycz, a ja zawsze odskakiwałam, zawsze wściekła na siebie, tak wściekła, że łzy mi się kręciły, ale o to właśnie chodziło: ona tłumiła ziewanie i odciągała pieska.
Agnieszkę zawołano do domu, wstała więc, pozbierała wszystko do dużej lakierowanej torby z Anglii, na której widniała Marilyn Monroe. Potem wsparła się o kule i ostrożnie pokonała schodek jeden, potem drugi. Ja wzięłam swoje rzeczy pod ramię. Mieszkałam kilka bram dalej w tym domu długim na całą nieomal ulicę, bo też powinnam była się spieszyć.
- Poczekaj – zawołał Kostropataka, gdy stuknęły drzwi za Agnieszką.
Zamarłam, pewna, że wytrąci mi spod pachy aktorki. Zjawił się tak znienacka, jakby nas podsłuchiwał. Kostropatka był bratem Joanny. O rok starszy, a wszyscy starsi chłopcy w sąsiedztwie, choć silni, nigdy nie przepędzali mniejszych, którzy nie dawali spokojnie przejść i potrącali, szarpali, przezywali. Byliśmy całą ulicą w jednej szkole. Zauważałam codziennie jak robili tam z siebie głupków, jak mieli tępe miny przy najprostszych pytaniach. Po lekcjach zaczajali się w krzakach (chodziliśmy na skrót ogródkami, jakieś 200 metrów w prostej linii; chodnikiem trzeba obejść dookoła bibliotekę albo, z drugiej strony, piekarnię, skręcić w ulicę Partyzantów i tamtędy jeszcze drugie tyle, i tę okrężną trójkątną trasę wybierałam, kiedy nie mogłam się oderwać od czytania po drodze książki). Więc najczęściej szłam ogródkami. Miedzą i ścieżką pod żywopłotem. Wyskakiwali, czasem tylko straszyli, ale potrafili zerwać płaszcz, wybłocić, no i przezwiska. Dziewczyny zjawiały się z nimi też. Z dwiema najpierw się przyjaźniłam, tylko pobiłyśmy się na przerwie. Nie znosiły mnie. Po prostu wyrosły mi piersi, nie dawało rady zasłonić. Ja z kolei zapominałam o tym i starałam się poruszać jak aktorka. Patrzyłam spod rzęs, uśmiechałam się wyzywająco. W głowie miałam wyłącznie film, o ile byłam sama. Gwiazdom filmowym wolno odsłaniać cały dekolt, zakładać nogę na nogę, kręcić komuś przed nosem stopą w szpilce. Oczywiście szpilek nie nosiłam, tylko zwyczajne buty. Zamiast iskrzącej sukni szkolny fartuch. W domu zdejmowałam go, czyściłam szczotką, doszywałam naderwane guziki, żeby mama nie narzekała. Kilku chłopaków z naszej klasy powtarzało rok, oni zaciągali dziewczynki do swojej ubikacji i dawali do wyboru: oberwiemy ci guziki albo głowę ci wciśniemy w pisuar. Wybierałam oberwanie guzików. W domu wyciągałam z kredensu wino mamy i wypijałam szklankę. Uspokojona, odrabiałam domowe zadania, po czym z książką wymykałam się do parku na ulubioną ławkę. Przy skałkach. Park jest zaraz, za siatką oddzielającą ogródki ciągnie się wzdłuż naszej ulicy, zabudowanej tylko z jednej strony, od piekarni do biblioteki: tu i tu są wejścia do parku, a w połowie ulicy ścieżka wprost na stawek i skałki. Więc mogłam spacerować do woli wyobrażając sobie, że park to mój własny ogród, bo jestem Dianą Dors albo Jane Mansfield, tylko bez cienia piersi. Że mam oczy fioletowe jak bratki u Berlickich albo ciemnozielone jak sosny na obozie harcerskim. I że stawek to rozkoszna tropikalna laguna albo plaża w Cannes. Że trwa festiwal i w ogóle, umiem być uprzejmie traktowana jak Agnieszka a nawet… jak gwiazda. No, i nie mam tych koszmarnych piersi.
- Te… - głos Kostropatka wepchnął mnie z tych marzeń w rzeczywistość.
Przyspieszyłam kroku. Ale Kostropatka nie napadał.
- Mogę ci ich dać więcej. Ile zechcesz.
- A k t o r e k ?
- No, aktorek.
Zatkało mnie.
- Wiem, gdzie Aśka trzyma albumy. I w piwnicy ma górę pism. Tylko brać i wycinać sobie zdjęcia.
- Dowie się i wścieknie, że ukradłam.
Kostropatka się skrzywił. Chyba lepiej zna swoją siostrę.
- Obejrzyj i sama powiesz, czy je chcesz.
To był zbiór, o którym Agnieszka wspomniała raz w rozmarzeniu, że oddałaby bez wahania wszystkie albumy świata za kilka przynajmniej tamtych zdjęć z zagranicznych czasopism. Świetny połyskliwy papier. Rewelacyjne pozy. W dodatku filmy takie jak „Casablanca”, „Dolce vita”, „Przeminęło z wiatrem”. I przedwojenne. Jakaś ciocia Joanny grała w Hollywood, znała Polę Negri. I Smosarską! I Bodo! I Evę Ortegę, która grała z Humphreyem Boggartem! Joanna ma urodę swojej cioci. Szczupła, wiotka jak trzcina. Według mnie patykowato chuda i koścista, Kostropatka palił papierosy, ich ojciec co sobotę zataczał się jak wracał z roboty, w ogóle mi to nie pasowało do Ameryki i Hollywood. W Hollywood palą zresztą inaczej.
Stałam i nie wiedziałam, co powiedzieć.
- Tylko byś obejrzała. A nie to nie, łaski bez.
- Kiedy? – wypsnęło mi się.
Nazajutrz wypadła środa, więcej lekcji a po szkole jeszcze francuski, więc biegłam, żeby zdążyć. Kostropatka stał jak było umówione, przy wejściu do piwnicy. Przed chwilą zgasił papierocha. Oczywiście, znałam te piwnice. Kiedy byłam mała, bawiliśmy się tu w chowanego. Takie jedne drzwi przy liczniku otwieraliśmy patykiem albo gwoździem. Tu otwierał się ciasny korytarzyk biegnący wzdłuż całej ulicy, przepchaliśmy się nim kiedyś do schronów. Dalej niż do biblioteki. Chłopcy szukali łusek od pocisków. Cała nasza ulica wojnę przetrwała prawie nienaruszona, tylko w stronę piekarni wyrwę długiego bloku uzupełniono plombą i parterowymi garażami, ale plomba, teraz zarośnięta winem, z chodnika nie różniła się nic a nic. Ale poza tym były normalne piwnice, po dwie na każde z mieszkań. W jednej trzymali wszyscy węgiel i koks i kartofle, a w drugiej, z większym oknem z tyłu domu, co tylko chcieliśmy. Kostropatka otworzył kłódkę. Przeszłam próg, zapaliłam światło. Mieli podłogę z cegieł. Pod ścianą stała szafa. Kostropatka odsunął rower. Spytałam półgłosem:
- U was w domu ktoś jest?
Zgadł, co miałam na myśli. Nikt nie zejdzie nas złapać.
- Aśka poszła do koleżanki, a starzy do kościoła – spojrzał na zegarek – Dopiero pięć po siódmej. Mamy czas.
Wyciągnął z szafy przykurzone pudło. A w pudle? Całe numery „Ekranu”, spore kalendarze filmowe do wieszania na ścianie i – nie śmiałam uwierzyć – numery „Star”. Nietknięte żadnymi nożyczkami. Jak przywiana ze snu uśmiechała się z okładki ruda piękność w roli nawróconej Salome. Na drugiej stronie zaślubiająca brzydkiego człowieka, którego imię kojarzyło mi się z tygrysem Shere Khanem z „Księgi dżungli”. Kiedy czytałam „Księgę dżungli”, ciekawiły właściwie tylko te fragmenty, gdzie pojawiał się Shere Khan. Było w nim coś podniecającego.
- Rita! – Kostropatka przerwał ciszę.
- W „Salome” – odszepnęłam.
- Orson Wells.
Nie ciekawił mnie Orson Wells. Był brzydki.
- Tutaj, zobacz, Diana Dors. Z „Maskotki”!
- Jest twoja. I Rita też.
- I Eleonora Rossi Drago. Moja – szepnęłam bardzo cicho.
Gładziłam zdjęcie. Zapomniałam o Kostropatce.
- Widzisz. Albumów dzisiaj nie mogłem brać. Gdzieś wsadziła. Dam ci jutro.
- Może zgadła? Schowała? – wyprostowałam plecy. Na samą taką myśl poczułam zimny dreszcz. Każdy wiedział, że na punkcie aktorek mam kręćka. A mój młodszy brat złośliwie spalił mi aktorki. Najpiękniejsze. Ten album założył mi tato, bo my też kupowaliśmy „Film”, a tato zna francuski i angielski, i wymawiał nazwiska oraz te niesamowite imiona z nabożną czcią. W tym rzecz: tato zawsze pogardza wypindrzonymi kobietami, dostałam straszne lanie za patrzenie się w lustrze na golasa. Aktorki okazały się wyjątkiem. Tato wyglądał, jakby się korzył. No i dał popis prawidłowej wymowy ich cudzoziemskich nazwisk. Modulował te po angielsku, we francuskich wyśrubowywał piękne „r” i mięciutkie akcenty na ostatnich sylabach. Dziewczynki w naszej klasie popełniały rażące błędy. Kostropatka też zresztą zrobił błąd. Zachichotałam.
- Album dam ci jutro. Na dzisiaj i tak nie dasz rady wziąć wszystkiego.
- Masz nożyczki?
Podał.
Właściwie żal było ciąć pisma. Przy tym ścinki na ziemi a nie widziałam miotły. Cegły były w miarę czyste, jednak kurz, piwnice zawsze są brudne. Tu wchodzi się w butach ze dworu. Nie ma wycieraczki. Przenieść pudła ulicą do swojej bramy?…O kurczę! Na ulicy bawią się dzieci, dorośli wracają z kościoła.
- Joanna nie może się dowiedzieć.
- Nie dowie. Czyś ty głupia?
- Zobaczy, że powycinane.
I wiedziałam, co mówię. Tato zabronił mi ciąć „Przekroju”, a tam zawsze były Listy o filmie. Obiecałam. „Przekroje” były taty. No, ale skoro zdjęcie Marilyn Monroe z Clarkiem Gable, to kto mógłby się oprzeć? Dostałam straszne lanie i wtedy brat spalił mi aktorki, i myślałam, że się powieszę.
- Sam jesteś bez wyobraźni. Jesteś bez cienia wyobraźni.
Po czym dorzuciłam:
- Szumieć to trzeba umieć.
- Cicho siedź.
Prawda, ktoś mógł nas usłyszeć na schodach.
- Nikt nie szedł?
- Chyba nie.
Po chwili znów patrzyłam na upojne, kolorowe zdjęcia, dotykałam kredowego papieru kalendarza. Kunsztowne pozy. I samo słowo: gwiazda! Gdyby któraś pojawiła się w szkole, w czerwonej sukni z trenem, iskrzącej diamencikami, i wysunęła smukłe udo z rozcięcia aż przy talii?... Nasz fizyk by zwariował. Zawsze blisko przysuwa się do dziewczyn. Lub wuefista. Wuefista staje w sali gimnastycznej pod samą drabinką i podgląda nas od dołu. Tak mówią wszystkie dziewczyny. Podobno w ogólniaku pewusiak ma swoje wybranki, na których pokazuje sztuczne oddychanie usta-usta, masaż serca… Na widok Rity Hayworth to by go po prostu zatkało. I mojego tatę, i brata. Ogarnęła mnie nagła słodycz, bo by tacie przez gardło nie przeszło, że im starsza krowa, tym głupsza.
Na całej naszej ulicy nie dostawała lania jedna tylko Agnieszka i najpierw po prostu nie wierzyłam. Ale była przecież kaleką. Właściwie jej tego zazdrościłam. Wyglądała onieśmielająco delikatnie w odprasowanych jasnych sukienkach, w lakierkach; pokój jej umeblowano prawdziwymi meblami dla dzieci. Miała książek najwięcej z nas. Miała „Przeminęło z wiatrem”. Mogła sobie rozmawiać z Joanną jak równa z równą. Miała prześliczną mamę i ta mama nosiła modne stroje, tleniła włosy, a do mycia okien wynajmowała Lemieszową. Lemieszowa mieszkała w naszej bramie, dokwaterowano ją pani Barskiej, Niemce, która tu mieszkała od sprzed wojny i była profesorem muzyki, i skarżyła się tacie, bo tata gładko rozumiał po niemiecku. Właśnie, z niemieckich gwiazd dzięki Agnieszce rozpoznawałam Marię Schell. Według chłopaków żadna Niemka nie jest ładna. A ja mam niemieckie nazwisko. Tato mówi, że czeskie, tylko chłopakom w szkole niczego się nie da wytłumaczyć. Wszystko wyśmiewają, wyśmiewają nim dosłyszą.
Na jeszcze innej fotografii różowa jak sen wanna w kształcie serca. Pełna pianki. Od brzegu ku posadzce opadały z niej stopnie, dość szerokie, aby leżały tam poduszki i tacka z butelką wina t kieliszkami. U nas w łazience stał piec i kąpaliśmy się raz w tygodniu. W sobotę. Poza tym miedniczka i już. Duży garnek gorącej wody, twardy lniany ręcznik.
Tak więc pianka, bezwiednie szeptałam to słowo
- Całowałaś się kiedyś?
- Głupi! – pożałowałam tej odpowiedzi. Dawno miałam przygotowane „jak śmiesz?!”.
- Bo niejeden się chwalił.
- Chwalił?
- I że dotykali ci piersi.
Moje wstrętne, sterczące piersi! W pewnych chwilach sterczały nawet wtedy, kiedy miałam na sobie gruby sweter. Nieraz chciałam się zapaść pod ziemię. Czułam, jak ludzie patrzą. Ale Kostropatka patrzył na Marilyn.
- Chciałabyś się pocałować?
- Za nic.
- A mógłbym w takie razie ciebie dotknąć?
Milczałam.
- Za aktorki.
- Nie dasz mi tak? Obiecałeś. Jesteś świnia.
- Nie chcesz to nie, łaski bez.
W oczach zakręciły mi się łzy.
- No to dotknij. Ale w co?
- W majtkach.
- Zwariowałeś.
- Potrzymam tylko rękę i wyjmę.
- Nie, za nic.
- Pamiętasz? Dam ci album. Nikt nigdy się nie dowie.
- A jeśli dowie się mój tato?
- Głupia jesteś.
- Nie pójdziesz mu powiedzieć?
- Przysięgam.
- Dajesz słowo honoru?
Przełknął ślinę.
- Jak Boga kocham. Potrzymam tylko dwie minuty.
- Minutę.
- Dwie. Zgodziłaś się na dwie.
- No to co? Jedną. Zawsze może ktoś wejść do piwnicy.
- Nikt nie wejdzie.
- W minutę zdążymy. Albo w pół.
- To minuta.
Chciał mi wsunąć rękę do majtek, więc odruchowo się cofnęłam. Ale widziałam, że robi się zły. Mógł zabrać teraz wszystkie aktorki, skopnąć je w brudny kąt. I zawołać dorosłych. Stałam sztywna, a on wsunął mi rękę w majtki. Zacisnęłam uda z całej siły.
- Skąd wiesz, że będzie minuta?
Kostropatka odpiął z ręki zegarek. Bez słowa patrzyłam w cyferblat. Sekundnik biegł wolniuteńko, jak w klasie, kiedy trwa przepytywanie. Pomyślałam o lekcjach, a na lekcjach zawsze wszystko umiem. Coś się we mnie uspokoiło. Uda miałam ściśnięte, Kostropatka nic nie robił na chama. Zdziwił się, że mam włosy. Czwarta klasa a mam już włosy. Może wszystkim wygadać, no ale – popatrzyłam na Marilyn – jeszcze tylko dwanaście sekund. Odczekałam i z radością odskoczyłam.
Kostropatka powąchał sobie palce. Zdębiałam.
- Dam ci jutro całą resztę albumów. Chcesz?
Oczywiście, że chciałam. Zawsze mi chodziło tylko o aktorki.
- Ale na tak samo krótko?
- Tak samo. Przecież widzisz, że nic ci nie robię.
- I nikomu nie powiesz? Joannie też?
- Aśce? Głupiej Aśce?
- Ani w szkole?
- Za cholerę.
- Nie wyrażaj się. Jak Boga kochasz?
- Pewnie. Jutro tu bądź o trzeciej.
W domu było pusto, bo rodzice wyszli na spacer a brat się bawił u Jacka. Schowałam zdjęcia pod łóżkiem. Otworzyłam prędziutko kredens, nalałam sobie wina do szklanki. Wypiłam jednym haustem. Potem zamknęłam się w łazience. Przymknęłam oczy. Ta miednica to wanna w kształcie serca. Mydło to pachnąca pianka do kąpieli. Kubek do mycia zębów to kryształowy kieliszek, który dzwoni, kiedy go pstryknąć jak kryształy u cioci na Zalesiu. Ciocia mieszka w poniemieckiej wielkiej willi i w ogrodzie ma alpinarium.
Umyta, wzięłam „Anię z Avonlea”. Była przeczysta cisza. Zapomniałam o całym świecie. Cudownie nie mieć rodziców. Być kaleką albo nie mieć rodziców. Albo lepiej jedno i drugie. Im dłużej cisza trwa, tym wyraziściej czuję ciepłą w słońcu werandę na wzgórzu. Drewniany dom, przed domem kwitnące jabłonie.
autor: Urszula Małgorzata Benka
ostatnia modyfikacja: 2016-09-23
Ta praca należy do kategorii:
Komentarze (1):
Chciałoby sie zapytać: "Ile jeszcze razy dziewczyno sprzedasz siebie za kawałek marzenia?" Opowiadanie skłania do wielu innych pytań. Także do siebie samych. Do czego jestesmy w stanie się posunąć dla chwili szczęścia? Może lepiej nie mieć marzeń, nie marzyć o szczęściu, nie poddawać się rytom.