Zbrodnia doskonała
Agnieszka Mazurek i Wojciech Mazurek od dwudziestu lat mieszkali razem w niewielkiej miejscowości pod Krakowem, o dźwięcznej nazwie Brzuchowiska. Pan Wojtek pełnił zresztą zaszczytny urząd sołtysa tej mieściny. Na co dzień pracował zaś jako motorniczy w Krakowie na linii tramwajowej nr 6. Pani Agnieszka z kolei pracowała w miejscowym liceum ogólnokształcącym jako nauczycielka matematyki i fizyki. Dwoje dzieci dorosło, wykształciło się i … wyjechało do Anglii wraz z falą bezrobotnych rodaków. Wojciech należał do grupy osób lubiących sięgać do kieliszka. Małżonkowie zaczęli oddalać się od siebie. Praktycznie niewiele ich już łączyło. Wybuchowy charakter męża, podsycany kolejnymi promilami, coraz bardziej irytował panią Agnieszkę. Nie takiej zapłaty spodziewała się za lata przeżyte z drugą połową. Zauważyła, iż małżonek znalazł sobie w średnim wieku nowe hobby, a mianowicie dręczenie jej, najpierw psychiczne… . Za udrękami na duszy wkrótce przyszły katusze dla ciała. Wielokrotnie silny makijaż musiał skrywać kilka silnych ciosów zainkasowanych przez nią w twarz poprzedniego dnia, który małżonek kończył zazwyczaj z sześciopakiem piwa, pilotem w ręku i wyjątkowo wulgarnymi oraz natrętnymi uwagami pod adresem Agnieszki. Wkrótce w parze z alkoholizmem u męża pojawiło się zamiłowanie do hazardu i gier na automatach o niskich wygranych. Maszyna zawsze wygrywała. Wojtek prawie zawsze przegrywał. Dwukondygnacyjny dom w którym mieszkali i do którego się wprowadzili z małymi dziećmi na początku lat osiemdziesiątych stanowił spadek pana Mazurka, który wszedł do jego majątku odrębnego. Mąż często wypominał Agnieszce, że tu nic nie jest jej i w każdej chwili może się wyprowadzić gdzieś…, nie mówił gdzie. Agnieszka miała już dość dziwnych spojrzeń w pracy, tłumaczeń że po raz kolejny uderzyła się o kant stołu podczas mycia podłogi lub pośliznęła się na śliskiej posadzce podczas wychodzenia spod prysznica. Wyczerpała już limit nieszczęśliwych wypadków jakie mogą spotkać największą nawet niezdarę. Jej samoocena strasznie spadła. Była poniewierana i czuła się bardzo niekomfortowo. Agresja męża rosła. Był taki moment, że spała w swoim pokoju uzbrojona w tłuczek do mięsa lub nóż kuchenny. Pan Mazurek zaczął interesować się astrologią, wróżbami, horoskopami, zaczytywał się apokalipsą św. Jana i Centuriami Nostradamusa. Do swojej żony nie mówił inaczej jak ,,Wszetecznica Babilońska”. Pewnego niedzielnego popołudnia zebrał wszystkie krzyże wiszące na ścianach w domu i po ułożeniu z nich stosu dokonał ich spalenia. Zdarzało się, że zmuszał żonę do oglądania horrorów, których główna bohaterka była do niej podobna fizycznie i ginęła w makabryczny sposób. Czyżby w ten zawoalowany sposób czynił jej niedwuznaczne aluzje. Nadużywanie alkoholu doprowadziło także do wytworzenia się u niego tzw. syndromu Otella – stale obsesyjnie podejrzewał żonę o zdrady. Bezpodstawnie. Pan Mazurek stworzył pani Mazurek piekiełko domowe. Dla sąsiadów, rodziny, współpracowników, całej lokalnej społeczności był jednak wzorem: pracowitości, przedsiębiorczości, koleżeństwa, serdeczności i domatorstwa. Nikt poza żoną nie wiedział o dwóch twarzach pana Wojtka. W końcu psychopaci mieszkają wśród nas i bardzo ich lubimy, gdyż potrafią przybierać bardzo ładne maski pozorów. Tyran domowy poza domem jest duszą towarzystwa, autorytetem, sympatycznym panem Wojtusiem, angażującym się jako sołtys w szereg przedsięwzięć kulturalnych, szeroki wachlarz inicjatyw społecznych. Wiele sąsiadek zazdrościło Agnieszce takiego wspaniałego męża, stawiało go za wzór swoim małżonkom… Gdyby znały prawdę, a nie mit jaki wytworzył wokół siebie pan Mazurek, byłyby bardziej oszczędne w swoich pochwalnych komentarzach. Zachowanie męża Agnieszki rozwijało się w niebezpiecznym kierunku, eskalacja przemocy stawała się widoczna. Kobieta postanowiła działać. Jedynym wyjściem z tej patowej sytuacji było unieszkodliwienie potwora… z Brzuchowisk. Nie mogąc zasnąć w nocy, długo obmyślała w swoim analitycznym umyśle formę … ,,aktu samoobrony”, jak usprawiedliwiająco nazwała, to co miało wkrótce nastąpić… Kości zostały rzucone …
**********
Dom państwa Mazurków miał piękną elewację, dach również był niczego sobie, z brązowej blachy falistej, ale wokół komina pozostał jeszcze fragment, niewidoczny z ulicy, gdzie poszycie dachowe stanowiło kilka płyt eternitu, pozostałość po minionym systemie i brakach w zaopatrzeniu w materiały budowlane. W okolicach komina znajdowała się antena telewizyjna oraz właz którym można było wejść na dach celem oczyszczenia komina lub naprawy anteny. To musiało wyglądać jak wypadek, a nawet to musiało być nieszczęśliwym wypadkiem. Używając kilku wzorów matematycznych i fizycznych Agnieszka Mazurek ustaliła, iż płyta eternitowa o takiej grubości, wieku oraz koncie nachylenia nie wytrzyma ciężaru człowieka o wadze ponad 94,3 kg. Pan Mazurek ważył niezmiennie od wielu lat 80,8 kg. Należało zatem poprawić sylwetkę pana Mazurka. Troskliwa żona nakłoniła sołtysa Brzuchowisk do rzucenia palenia, co ten uczynił, to było jego jedno jedyne ustępstwo od wielu lat. A podobno palenie zabija. W tym przypadku niepalenie zabiło. Wraz z pozbyciem się nałogu nikotynowego u pana Mazurka pojawił się wilczy apetyt. Żona dokonała rewolucji w kuchni i zaczęła serwować dania kuchni włoskiej obfite w makarony, żółty ser, kaloryczne sosy… . Proces tuczu trwał. Niczego nieświadomy Mazurek pozyskiwał kolejne kilogramy. Zaokrąglał się tu i ówdzie. Pokaźny brzuch tłumaczył znajomym i sąsiadom doskonałą kuchnią żony oraz wiekiem, a każdy wiek ma przecież swoje prawa. Zachowanie Wojciecha nie uległo poprawie. Wiosną 2011 miał już 92,1 kg. Dla Agnieszki to było jeszcze mało. Musiała być pewna, że jej plan się powiedzie. Okazją były święta wielkanocne. Na koniec kwietnia pan Mazurek ważył już 96,9 kg. Można było podjąć próbę ,,aktu samoobrony”.
**********
30 kwietnia 2011 roku był bardzo słonecznym dniem. Popołudniem Agnieszka przebywała w ogrodzie kwiatowym od strony frontowej domu. Pieliła rabatki, czyściła oczko wodne. Naprzeciwko niej, po drugiej stronie ulicy sąsiedzi na okazałej werandzie zrobili grilla i pili chłodne piwo. Wojciech także miał się udać na tą sąsiedzką biesiadę. Godzinę wcześniej jeszcze podczas obiadu Agnieszka poprosiła męża, aby jeszcze kiedy jest w miarę trzeźwy rzucił okiem na antenę telewizyjną, gdyż ostatnimi czasy bardzo posuł się obraz i pojawiły się inne zakłócenia. Usterki były wynikiem umyślnego uszkodzenia małego czerwonego kabelka w odbiorniku telewizyjnym, ale o tym wiedziała tylko Agnieszka. Kobieta zajmowała się kwiatami, wymieniała głośno uwagi na temat pięknej wiosny z sąsiadami z naprzeciwka i spokojnie czekała na rozwój wydarzeń. Pan Mazurek wraz z torbą z elektronarzędziami poszedł na strych, otworzył klapę i nonszalancko wszedł na dach w okolicach komina, gdzie było miejsce wyściełane płytami eternitowymi. Będąc już na dachu pomachał sąsiadom. Dach nie wytrzymał takiego obciążenia. Wyniki wzorów matematycznych nie kłamały. Załamał się, zaś pan Wojtek stoczył się po stromym dachu, spadł z wysokości 10,2 m i uderzył głową w betonowy podjazd. Jego ostatnia myśl przed zderzeniem z podłożem, wygenerowana przez intensywnie pracujące zwoje mózgowe była bardzo dosadna i lakoniczna: ,,o ku…wa!”. Później była już tylko ciemność… i krzyki zrozpaczonej żony, gwałtowna reakcja sąsiadów - biesiadników z naprzeciwka. O dziwo pan Mazurek przeżył ten makabryczny upadek i trafił na Oddział Intensywnej Terapii jednego z krakowskich szpitali. Po raz pierwszy od kilku lat Agnieszka mogła zasnąć we własnym łóżku bez noża i tłuczka do mięsa pod poduszką. Wyrzuty sumienia nie pojawiły się. Pan Mazurek przestał już być szkodliwy. Leżąc pod respiratorem, już nie bekał jej w twarz, nie pluł, nie nazywał szmatą, nie kopał… Organy śledcze potraktowały całe zajście jako nieszczęśliwy wypadek. Nie było żadnych podstaw do wnioskowania o udziale osób trzecich w zajściu, które nosiło znamiona wyłącznie losowego przypadku. Wszyscy współczuli biednej pani sołtysowej, lokalna społeczność otoczyła ją troskliwą opieką, jakiej nie zaznała, gdy maż był w pełni sprawny i aktywny zawodowo. Miejscowa telewizja zorganizowała nawet program poświęcony sylwetce społecznika, pojawiały się pochlebne komentarze uwypuklające jego wkład w wiele inicjatyw mających za priorytet szczytne cele. Organizowano zbiórkę krwi, zamówiono mszę w intencji ocalenia chorego. Lekarze byli bardzo sceptyczni, co do rokowań. Wykonali trepanację czaszki, która zmniejszyła ucisk krwiaków na mózg, usunęli śledzionę, zrobili co możliwe z nerkami i wątrobą, zażegnali odmę opłucnową, nastawili liczne złamania kończyn górnych i dolnych oraz żeber. Pęknięty kręgosłup wskazywał, że jeśli pacjent przeżyje, będzie już do końca życia poruszał się na wózku. Medycy pocieszali żonę, że jeśli przetrzyma pierwsze trzy doby po wypadku, jego szanse bardzo wzrosną. O dziwo pan Mzurek przeżył ten okres i powoli wracał do zdrowia. Momentami nawet odzyskiwał przytomność. Żona odwiedzała go prawie codziennie w izolatce. Dzieło należało dokończyć. Agnieszka nie lubiła nie zamkniętych spraw. Zastanawiała się nad wprowadzeniem do swojego planu ,,aktu samoobrony” jakichś trucizn. Wahała się pomiędzy niezwykle szkodliwymi parami rtęci, a wstrzyknięciem do przewodu kroplówki glikolu etylenowego. Obie metody nie były jednak doskonałe, gdyż trudno było wytłumaczyć pojawienie się na oddziale tradycyjnego szklanego termometru, przypadkowo zbitego w okolicy lóżka chorego, podczas gdy placówka medyczna operowała tylko urządzeniami elektronicznymi do pomiaru temperatury u chorych. Z kolei glikol etylenowy, bezbarwny, bezwonny, o lekko słodkim smaku płyn, wykorzystywany w przemyśle motoryzacyjnym wymagał dawki śmiertelnej w ilości 100 mililitrów, a nadto był wykrywalny podczas badań toksykologicznych pod postacią szczawianów w nerkach. Wszystko musiało wyglądać na przypadek i ślepy los. Podczas wyjątkowo zimnego majowego dnia pani Mazurek otworzyła okno w izolatce, zaś zimne powietrze wypełniło pomieszczenie. Następnej nocy doszło do gwałtownego pogorszenia się stanu zdrowia pana Mazurka. Wdało się zapalenie płuc. Rankiem lekarz stwierdził zgon pacjenta, podając w karcie zgonu zakwalifikowanego jako naturalny, przyczynę - niewydolność krążeniowo – oddechową, wynikłą na podłożu zapalenia płuc. Kilka dni później kiedy pani Mazurek szła cała w czerni w kondukcie pogrzebowym podtrzymywana z obu stron przez dzieci, przybyłe z Wielkiej Brytanii, w myślach dokonała krótkiego rozrachunku swojego dotychczasowego życia, żałowała że spotkała na swojej drodze życiowej pana Mazurka, nie żałowała natomiast zdobytej w czasie studiów wiedzy z zakresu matematyki i fizyki… Może gdyby Nostradamus poświęcił jedną małą Centurię sołtysowi z Brzuchowisk, losy państwa Mazurków potoczyły by się inaczej, któż to wie…
KONIEC
autor: Andrzej Lebiedowicz
ostatnia modyfikacja: 2014-05-06
Ta praca należy do kategorii:
Komentarze (0):