Klub Literacki RUBIKON
Klub Literacki RUBIKON

Pisane na Sekwoi

Bartymeusz Trzciński   Pisane na sekwoi  (   Krótkie opowiadanie  )                              Perth, August 2007              „Choć by mi przyszło umrzeć z Tobąnie nie wyprę się ciebie.  Podobnie zapewniali wszyscy uczniowie. „      

Piotr to chłop jak dąb. Jego brat Andrzej to jego połowa. Nie kto inny jak tylko on, oczywiście mamy na myśli tego większego, swoją siłę fizyczną miał ściśle powiązaną z umiejętnościami podejmowania szybkich decyzji przy  kierowaniu połowami. Ta cecha bardzo się przydaje na jeziorze. Podczas burzy szczególnie. Mógł też od  świtu do zachodu słońca pracować przy połowie wykonując mnóstwo drobnych i ciężkich prac, które zrobiły z niego w końcu potężnego i wytrwałego człowieka. Miał zrywność i porywczość niedżwiedzia.

Mimo wszystko w głębi duszy pozostał jednak prostym i otwartym dla ludzi, gotowym przyjść z pomocą każdemu, który zyskał jego zaufanie. Jego pierwszego wezwał po imieniu Nowy Wędrowny. Piotr nie zawahał się przystąpić do Niego. Zaufał raptownie i natychmiast  wraz ze swoim brarem, usłyszawszy tylko wcześniej, że jest to ten, na którego wszyscy czekali, o którym już pisano kiedyś. Piotr poszedł za Jezusem bez oporu. Nie rzucił jednak swoich zajęć, sieci, swoich łodzi, o czym świadczą późniejsze wydarzenia. On pozwolił wypełnić się Słowem Wędrownego Słońca pozostając wierny swoim czynnością.

Piotr przyjął zaproszenie Jezusa do pójścia za nim. Praca nie mogła mu w tym przeszkodzić, tak to sobie wyobrażał. Na pewno, gdy poczuł wezwanie był bardzo zajęty. On jednak wiedziony  czystą ciekawością – poszedł. Jakie czynności pozostawił wtedy, możemy tylko przypuszczać. Czy podejrzewał, że tak    rozpoczyna się przekazanie pałeczki, które zakończy się z symetryczną śmiercią z Wzywającym ?

Piotr był rybakiem. Praca na wodzie byla mu wszyskim.  Rozwijała go. Żył nią tak bardzo, że potrafił myśleć podczas  odpoczynku. Potrafił ją również  usprawniać. Prawie nigdy o niej nie przestawał myśleć. Trudno się męczył. Wiatr, woda,  słońce i ciekawe zajęcia, razem tworzyły tak korzystny dla niego konglomerat, że był iście  szczęśliwy pracując i mogąc tak szybko odpoczywać.   Rzadko bywał znużony.

Tym razem walczył z czymś okropnym.

  Po raz chyba pierwszy nie mógł pogodzić się ze wstydem. Wracał z połowu bez ryb. Nie doskwierała mu aż tak bardzo bieda i niepewność jutra. Był przygnębiony tym, że choć zrobił wszystko, co należało uczynić, nie osiągnął tego co zamierzał. Połów się nie udał.  Puste skrzynki. Przypłynął do brzegu. Wyskoczył z łodzi, jakby miał ciasne sandały i samoczynnie zaczął cumować łódź do drewnianego bala  na brzegu. Wcześniej zawsze to robił jego brat. On wtedy przygotowywał złowione ryby do wyładowania. 

Tym razem walczył z czymś okropnym.

 Nie mógł ukryć zdenerwowania. Sam dziwił się sobie, że tak przykro się zachowuje. Dziwili się i przyjaciele tą porywczością. Ta nieprzewidywalną porywczością.

 

- Wypłyń znowu i zarzuć sieci ponownie.

 

            Usłyszał dziwnie przekonywujący głos, który złamał go wewnętrznie. Posłuszny jak wtedy, kiedy Andrzej oznajmił mu o przybyciu Nowego Wiatru – znów wypłynął.

            Dziwne. Nie czuł już wcześniejszego rozgoryczenia. Przyszła nadzieja, a on się jej poddał. No i stało się, że z powodu obfitości połowu omal łodzie się nie potopiły.

            To oczywiście wszystkim, po dwóch tysiącach lat może wydać się normalne, ale rzadko kto przypuszcza, że dla Piotra wtedy i jego przyjaciół mogło to być sporym zaskoczeniem.

 Ja wtedy szedłbym na ślepo już

zawsze za Nim –myślał  Bartymeusz

  

 

  

            Teściowe nie najlepiej się kojarzą. Piotr był ze swoją bardzo związany i nie narzekał. Umiał z nią rozmawiać. Teraz  nie dziwił się zbytnio, gdy życie jakby z niej wyszło. Myślał sobie, że to przecież takie normalne. Przychodzi czas, a właściwie czas się wtedy i życie kończy.  Człowiek odpływa jakby do swojej  ostatniej zatoki przeznaczenia, gasi światła w porcie .

            Nie nalegał zbytnio, a właściwie to sam o tym nic nie mówił Temu, Który Mógł To Zmienić. Piotr nie wierzyl w cud,a był pewny tylko tego, co mógł zmienić swoimi rękami. A potrafił nimi zaiste wiele. Teraz wsuwał je swobodnie w gęste zarośla swojej brody. Czynność ta zawsze pojawiała się u niego, gdy myślom oddawał się błogo. Zadowoliły go dziś pełne skrzynie ryb. Ich ilość była spora i praca przebiegła spokojnie.  Wielkość połowu była wielkością tego prostego i twardego człowieka.

            Jezus wszedł do pomieszczenia, w którym leżała teściowa.  Jego sylwetka wyraźnie się odbijała na tle rozwieszonych do suszenia  ubrań braci rybaków. Dziś dzień był słoneczny. Ranek piękny. Jednak powrót z połowu przebiegał już w deszczu. Teściowa leżała z podniesionym tułowiem na miękkim posłaniu. Była w śpiączce. Jezus pochylił się nad nią i ujął jej rękę. Trwało to jakąś chwilę. Piotr czekał cierpliwie.

            Po Świętym Skupieniu teściowa wróciła do zdrowia odzyskawszy siły. Piotr dalej stał w tym samym miejscu w najbardziej odległym punkcie izby w postawie niewzruszonej i pewnej. Piotr nie wierzył w cuda. Wierzył tylko w takie, które robi się rękami, które pod rękami wyrastają.

 

- To dziwne – pomyślał. Moja teściowa właściwie otworzyła oczy pod Rękami ?...

 Ja wtedy szedłbym na ślepo już

zawsze za Nim – myślał Bartymeusz

 

 

 

            Piotr mył ręce w jeziorze. Było wcześnie rano. Czynił tak prawie codziennie z wyjątkiem dni, kiedy musiał pozostać przy teściowej.

 

- Dzień dobry !, wodo – powiedział i nabrał wodę do ułożonych w kubek dużych jak patelnie dłoni. Najpierw umył ręce do łokci wcierając jak balsam wodę w ciało, a następnie za drugim razem umył twarz zwracając szczególną uwagę by starannie wypłukać zarośla swojej brody ze wszystkiego co mogło się tam znaleźć po wieczornym spóźnionym posiłku. Tylko rękami można robić cuda – pomyślał, kiedy już przywrócił wygląd brodzie i włosom na  głowie

 właściwe  ułożenie.

-Tylko rękami można robić cuda – pomyślał znowu – Rękami i wodą - dodał.

            Stał na brzegu i wpatrywał się w gładką jak szkło powierzchnię wody, którą nawet  szmer miasta  nie zmieniał, tak absolutnie doskonale odbijała   niebo. On jednak nie widział tego odbicia na wodzie. Jego wzrok był jakiś intuicyjny. W głowie piętrzyły mu się  irracjonalne obrazy ogromnych ilości ryb czekających na połów.

            Musiał powoli kończyć to poranne przywitanie i kontemplowanie nad brzegiem albowiem dziś z Jakubem i Janem mają iść wraz z Wielkim Spontanem połazić po górach. Istotnie nie mógł się nadziwić, że się na to zgodził. Nie widział w takim łażeniu sensu, celu i pożytku, z wyjątkiem lepiej wydeptanych ścieżek. Zgodził się, choć czuł, że idzie prowadzony jakby na świętej smyczy.  Jego temperament, jego niezłomność i twardość powodowały, że tylko na takim rodzaju smyczy mógł być prowadzony.

            Ten Który Drogę Znał jak każdego jutro i dziś i wczoraj szedł  szybko.  Piotr zamierzał go wyprzedzić i opóźnić, ze względu  na  Jana,  tempo wspinaczki.

            Krótkie spojrzenie Przewodnika, a Piotr rezygnuje i idzie jak owca, pokornie za Nim – milcząc. Kroku dotrzymywał Jakub. Jan natomiast  o wiele później i powoli. Spowodowane to było tym, że zbaczał ze szlaku i kluczył jakby szukał nie wiadomo czego i po co. A tak właściwie to zbierał małe wtedy kamyki do kieszeni. Miał już ich teraz pełne kieszenie i w domu całe stosy. Każdy kamień, jak twierdził, był Słowem wypowiedzianym przez Źródło Wody Żywej . Ponoć  Jan i kamyki pamiętają te słowa. Denerwujące dla Piotra było to, że opóźniał marsz, wabiąc pasące się owce  mówieniem do  kamieni. Owce słuchały i  chciały cokolwiek  poznać, więc szły za nim. A on przecież mówił tylko do siebie.

            Pierwszy wszedł na ogromny głaz, kiedy byli już na szczycie. Oni jednak gramolili się z tyłu i nie mogli zebrać się razem. W świetle wstającego zza góry słońca, na tle jasnego i czystego nieba, które niosło nadzieję pięknego dnia, wyglądał jakby znalazł już czas i miejsce dla tej chwili, o której myślał, którą przeczuwał.  Piotrowi wydawało się, że tak właśnie teraz wschodzi słońce tutaj, kiedy sylwetka Pierwszego zaczęła błyszczeć i lśnić, jakby była cała z kropel rosy, przez którą przenikają promienie słońca. Ona w istocie była jakby słońcem. Była iście przeźroczysta, a była. Wszystko wokół też było inne lśniące i błyszczące, i trawa, i powietrze, i kamienie.

            Piotrowi nigdy nie wpadło do głowy, by tak wcześnie gdzieś iść i to iść jeszcze pod górę. Lecz teraz czuł się najlepiej jak tylko pamiętał. Skojarzył, że ciekawie jest o wschodzie słońca. Twierdził, że jest ono ciągle takie samo, teraz jednak wszystko mu się poplątało.  Nie mógł sobie uzmysłowić czego doświadcza. Wszystko zawsze odnosił do tego, co już doznał i zobaczył. Te błogie chwile na szczycie zwaliły go z nóg i podcięły jego pewność. To i Tutaj bardzo mu się podobało. Spodobało do tego stopnia, że zapomniał o radości jaką dawały mu połowy z przyjaciółmi. O wszystkich i o wszystkim zapomniał. Gdzieś podziały się z pamięci. Trwała  tylko ta chwila i to było szczęście.

 

- Dobrze by tak było postawić kilka namiotów tutaj, jeden dla Wschodzącego Dnia, jeden dla Mojżesza, może jeden jeszcze dla Eliasza.

            Nie wiedział jak dobrał wszystkich, których bez zastanowienia wymienił. Musiało mu się istotnie wszystko pomieszać i był nadzwyczajnie zmieniony tym, co widział, skoro wymieniając wszystkich, a mając siebie za człowieka praktycznego, nie zaproponował namiotu dla siebie, czwartego.

Gdzie ten Jan? Czemu Jakub tak wytrzeszcza oczy? Powrócił Piotrowi dawny niepokój o innych. Wszystko znów wróciło do swych dawnych barw. Lecz nastała tak głęboka cisza, że Piotr aż się jej przestraszył. Usłyszał wtedy wyraźnie i czysto bez cienia wątpliwości głos:

 

- Oto jest mój syn umiłowany, jego słuchajcie.

 

            I wtedy Piotr poczuł jakby opadła z niego kolejna skorupa. Poczuł się taki wystawiony na wiatr,  nie czuł się . Nie czuł się jednak niepewnie. Te słowa przylgnęły do niego jak liść do twarzy w czasie jesiennej ulewy. Nie wiedział, czy ten Głos był poza nim czy w jego duszy.

            Po chwili przyszedł Jezus. A Piotr znów zaczął układać sobie plan połowu na jutro. Prognozował ilości złowionych ryb. Nie stało się nic nadzwyczajnego. To wszystko było takie zwyczajne przy Niezwyczajnym można by powiedzieć po dwóch tysiącach lat. A dla Piotra?...

            On zaczął na właściwym miejscu układać swoje myśli i starał się je uporządkować jakby układał skrzynie z rybami do wyładowania po połowie.

 Ja wtedy szedłbym na ślepo już

zawsze za Nim– myślał  Bartymeusz

 

     

- Jak ja go rąbnę, to mu się oświeci.

 

Piotr bardzo się zdenerwował  Po prostu brała go cholera na Andrzeja.

            Gdy zbliżali się pewnego razu do brzegu łódź Andrzeja uderzyła w nadbrzeżny kamień i doznała skomplikowanego uszkodzenia. Będzie wyeliminowana na wiele tygodni naprawy, jeśli w ogóle coś z niej będzie. Znowu bezsensowna robota spowodowana tym, że ktoś myśli o zielonych migdałach podczas przybijania do brzegu. Cholera takiego to lepiej utopić, ale to chyba z tym gamoniem się nie da.  Ponoć to też rybak, pływać umie. Przecież wczoraj, co za oferma ! (mam nadzieje, że Św. Andrzej wybaczy), gdy niósł ryby z łodzi na brzeg też uderzył skrzynką w ustawione wiosła. Skrzynka się rozerwała. Ryby rozleciały się po dnie łodzi, a opadające wiosła potrzaskały gliniane naczynia ze słodką wodą do picia. Naczynia nowe i drogie. Teraz  czekać trzeba , bo do łodzi muszą być specjalnie zamówione.

 Jak ja go rąbnę, to mu łeb spadnie. Oj, pewnie by Piotr nie miał z tym problemu.

 

- Panie, ile razy mam mu przebaczyć, czy aż siedem razy? – zapytał Piotr Jezusa, zdenerwowany do białości.

- Nie siedem,  lecz siedem i siedem..

- Czyli siedemdziesiąt siedem, albo siedem siedem siedem…

 

            Piotr był tak wkurzony, że gdyby udało mu się zamienić  gniew na elektryczność, to z pewnością starczyło by jej do napędu łodzi podczas połowu, gdyby oczywiście łodzie posiadały silniki. Tak więc gniew  do niczego mu się nie przydał i nic nie zmienił. A  właśnie wtedy mógl.

Ja wtedy szedłbym na ślepo już

zawsze za Nim – myślał Bartymeusz

 

 

   

            Jeszcze tylko oczyszczę sieci z wodorostów. Załaduje naprawione przez teściową sieci. Uzupełnię wodę do picia. Zabiorę płacki zbożowe i chlebki. Wszystkiego tyle, by starczyło do wieczora. Piotr nadzorował, by załadowano wystarczającą ilość jedzenia i słodkiej wody. Sam czynnie wspierał przyjaciół przy załadunku prowiantu. Wypływają na środek jeziora i już czują wielki połów. Będą łowić również w nocy. Wypływają w liczniejszej grupie przyjaciół. Piotr zazwyczaj bywa niecierpliwy, teraz był bardzo spięty. Pośpiech udzielał się wszystkim.

 

- Za kogo mnie ludzie uważają? – zapytał Jezus.

 

Nikt nie wiedział jak, ani kiedy, na piasku, na brzegu, jakby wiecznie, skąd się wziął ,ten co stał – Wieczny Wiatr.

 

- No nie, teraz ?  takie pytanie, o tej porze?  My wyruszamy już wkrótce. Jesteśmy gotowi wypłynąć. Nie czujesz tego pośpiechu?

 

Przemknęło wśród rybaków zniecierpliwionych  zadaniem takiego pytania,,, i to o tej porze, w tym momencie. Spojrzeli w kierunku, z którego ono padło. Dotknęli wzrokiem Pytającego Zawsze Nie w Porę.  Jego spojrzenie spokojne i głębokie, w którym znaleźć można żal życia, sprawiło, że za zaczęli się zastanawiać nad treścią odpowiedzi. Z wymuszonym spokojem każdy odpowiedział to, co mu ślina niosła na język.  Piotr nie spieszył się z odpowiedzią. Czekał, aż wszyscy się wykrzyczą. Trudno mu  było to pytanie   zrozumieć. Przemknęło przez niego jakieś dziwne magnetyczne ciepło, jakiś wewnętrzny wiatr uwił mu słowa, które wreszcie same dały  się wykrzyczeć  i wszystkim usłyszeć.

 

- Ty jesteś Mesjasz, Syn Boga Żywego.

 

Jednym tchem wypowiedział te słowa. I w tym co powiedział była sama prawda, która nie powstaje z  pośpiechu. Był przekonany, że są to właściwe słowa do spienionych myśli. Nie był jednak pewny czy należą  do niego.

 

- Ty Piotrze jesteś niezłomną skałą i na tej skale zbuduję swój Kościół – powiedział Jezus.

 

Później odsłonił przed nimi wszystko co miało się stać od zdrady przyjaciela przez okropną mękę i śmierć do zmartwychwstania. Piotr oniemiał na to wszystko co usłyszał.

 

– To niemożliwe ! – powiedział.

 

Lecz gdy spojrzał w oczy Pana swego o nic już nie pytał. Był pewien, że musi teraz szybko działać.  Wielki smutek płynął ze spojrzeniem z oczu Jezusa.

 

- No nie, to nie może się stać, to się da chyba jeszcze,  jakoś, tanio, wszystko załatwić.  tylko jakim mądrym sposobem ?   hm.. – powiedział Piotr.

 

-Odejdź ode mnie szatanie ! – rzekł Jezus, a Piotrowi zdawało się, że Mistrz zapomniał, iż nie tak dawno przecież nazwał go skałą

Dni szybko się zamieniały. Wydarzenia bardzo poruszyły ludzi z miasta. Rybak ciągle wracał myślami do ostatniego spotkania z Jezusem. Nie mógł zrozumieć powodów odtrącenia.  Chciał tylko  po ludzku dobrze. po prostu najzwyklej pomóc.

 

Tak też będzie  , gdy będzie ciął ucho.

 

Po aresztowaniu Jezusa wszedł z Janem na dziedziniec Kajfasza. Pełno tu było ciekawskich zmieszanych ze służbą arcykapłana, która niby z konieczności kręcila się po placu a tak w ogole by posluchać plotkarskich wiadomości. Czuł się w tym tłumie obco i nieswojo.  Jan gdzieś jak zwykle się stracił. Piotr był jakby w nie swoim czasie i nie na miejscu. Takiego uczucia rzadko doświadczał, bowiem rzadko zmieniał to do czego był tak przywiązany. Nie umiał tutaj znaleźć sobie miejsca ani kogokolwiek z kim mógłby zamienić słowo. Jakaś kobieta, służąca zapewne, dostrzegłszy go zawołała, wskazując palcem:

 

- On jest jednym z nich. Powiedziała tak zaczepliwie, by maksymalnie zainteresować tłum swoim odkryciem. Piotr poczuł się jak zlodziej zlapany na gorącym uczynku. Z równą szybkością jak przy cięciu ucha odpowiedział ,w pozycji rozkroku i rękoma splecionymi na piersiach, tak pewnie jak tylko mógł.

 

- Nie wiem o kim mówisz, nie znam tego Człowieka. Chyba zmysły Cię zawodzą kobieto  

   I ślepniesz na starość.!

Piotr zdawał sobie sprawę, że nie może dać poznać po sobie zniecierpliwienia i paniki. To by go zdradziło. Opuścił więc to ryzykowne miejsce i okrążył dziedziniec w poszukiwaniu Jana. Szedł spokojnie jak tylko mógł, choć wszystko się w nim gotowało. W końcu jednak wrócił i tak na stare miejsce. Nie potrafił znaleźć właściwej osoby ani miejsca na ukrycie się ze swoimi myślami. W końcu przystanął przy ognisku i udając zziębniętego, wyciągnął swoje ogromne łapska nad ogniem. Począł wcierać ciepło w skórę tak samo jak to zrobił z wodą. Cieszył się, że wypełnił czymkolwiek czas, gdy wtem znów to samo wścibskie babsko, znów wskazując na niego palcem, powiedziało:

- Na pewno. Dam sobie rękę uciąć, że jesteś jednym z nich. Ty jesteś Galilejczykiem.!

- Noooo...  nie mogę - pomyślał Piotr.

 Najchętniej zdzieliłby to nieludzkie pokradło w łeb by było cicho, ale na dziedzińcu arcykapłana nie wypada.

 - Ale jeśli pani sobie życzy jakieś cięcie to proszę bardzo. Z uszami szło mi bardzo dobrze więc... ręka? ...  nie ma sprawy. Druga gratis.

 Tylko o tym pomyślał, na szczęście, Piotr. Nie przerwał mycia rąk nad ogniem. Stał w niewzruszonej postawie człowieka pewnego co mówi. Z całym szacunkiem, pewnym głosem, już mniej zdecydowanym jak poprzednio, prawie krzykiem odrzekł:

 

- Nie znam Go. Nie znam Go  i tyle.

 

Na dziedzińcu jakby makiem zasiał. Słychać było tylko ogień, który trawił  suche kawałki  drewna.

  Wtedy zapiał kogut. Równie,  przenikliwie i głośno płynęła muzyka jego piania na dziedzińcu. Obudził się Piotr z jakiegoś rzeczywistego snu. Spojrzał w dal nad ogniem. Przedmioty i fragmenty budowli tańczyly i zmieniały się w nowe obrazy. Piotr znieruchomiał i zesztywnial cały, gdy w powietrzu nad ogniskiem w oddali dostrzegł wzrok litościwy i pełen bólu, błagalny, swego Pana.  Znał to spojrzenie już dawno. Poczuł się taki mały. I wtedy znów kogut zapiał, jakby go chciał tym pianiem dobić. Ogarnął go wstyd. Nie czuł oddechu. Czuł, że zachował się podle. Na dziedzińcu był niezliczony tłum. Ale pianie było jasne tylko dla Pana i Piotra.

 

Ale pianie było jasne tylko dla Pana i piotra.

 

   

   

    Ten ostatni wiedział, że nic nie ma na swoją obronę. Wyszedl na zewnątrz. Wszystkie ewangelie twierdzą,   że gorzko zapłakał.

Pozostał mu tyko płacz i ucieczka na zewnątrz.

    Ja wtedy szedłbym na ślepo już

Zawsze za Nim–myślał Bartymeusz.

 

           

      

   Od roku, ponad, Bartymeusz  jest w Szkocji. To taki mały kraj na wyspie, która nie pływa po wielkich połączonych wodach Morza Północnego i Oceanu Atlantyckiego. Mieszka w stolicy tego kraju, stolicy światowych festiwali teatralnych. Do pracy dojeżdża najpierw autobusem do małego miasteczka Dalkheid,  pół godziny drogi a  następnie  w niecałą godzinę mini-busem spod marketu na farmę.  Dwie chałupy, czternaście stodół, kamienne stare płoty i jakaś ciekawa góra w pobliżu widoczna z tak samo ciekawego Artura w Edinburghu.   Zależało mu już bardzo i to bardzo, by nie powiedzieć – okropnie -  na pracy. Zaczynała mu już doskwierać ekonomiczna niecierpliwość.  Wracał  posępny, paskudnie wkurzony, po prostu wk……,  gdy drzwi przesuwne mini-busa zasuwały mu się przed oczami.   Nie został zabrany i tyle.

 

- Niepotrzebny, dziś,  możesz przyjść jutro. Oznajmił mu szkocki nadzorca, kierowca  zarazem, suchy jak patyk i cieńki jak każdy z jego dziesiątków wypalonych papierosów. W takim kraju jak ten, w którym przyszło żyć Bartymeuszowi  słodkie uroki kapitalizmu, z uwagi na powszechność piękna , znosi się łagodniej.

   

Z Dalkheid jechał wśród pól po nizinnym terenie przy zaczynającym się dniu.  Pierwszy raz jadąc był niezmiernie z tego faktu podekscytowany i szczęśliwy. Suchy patyk, krótko obcięte dwadzieścia lat temu włosy, już nie odrosły, manewruje diesel-bryczką ostro i szybko po wąskiej asfaltowej ścieżynie. Wchodzi z takim impetem w zasłonięte zakręty, nie zmniejszając prędkości jakby jego marzeniem było zginąć za kierownicą z dziurawymi jak ser francuski płucami  i papierosem w chudej i zmrorzonej gębie..

 

 Bartymeusz jadąc pierwszy raz był bardzo i to, podwójnie, szczęśliwy. Nie ruszając się nigdzie ze stolicy traktował trasę do pracy jak obecność na wycieczce.  Mógł z podziwem patrzeć na migające za brudnymi szybami busa widoki pól, brzegu morza i małych zielonych wzniesień.  I to był ten dodatkowy aspekt z pracy, który go tak cieszył. Nie rozumiał, ale  tylko za pierwszym razem, dlaczego nikt z jadących w mini-busie  nie podziela jego szczęścia.  Nastrój  był iście grobowy,  jakby jechali wszyscy do komory gazowej. Spali, opowiadali jakieś nudne brednie o zakwaterowaniu, o biletach lotniczych. Marnowali czas na czcze gadanie. Słowa były takie mdłe i nieczytelne wśród hałasu silnika.   Bartymeusz miał pracować przy czyszczeniu warzyw, a dokładnie pór. Tutejsza gleba i klimat służą jej dwukrotnej wegetacji  w roku. Pory przywożono z pól w drewnianych skrzyniach  obłoconymi  traktorami na wielkich kołach. Segregacja,  oczyszczanie i w końcu wysyłka do sieci wielkich marketów: Tesko, Morrisona, LD i innych to zadanie sortowni.  Nazwijmy ją tak umownie.

            Ta, w której pracował  Bartymeusz była zbudowana jako ogromne pomieszczenie, które mogłoby pomieścić średniej wielkości samolot. W przestronnej stodole o prostej metalowej konstrukcji , ustawiono  maszynę  do wykonania wraz z ludżmi wszystkich czynności przy warzywach. Trzy, obracające się wokół jednej osi, koła o średnicy około sześciu metrów usytuowano poziomo jedno nad drugim. W jednym miejscu na obwodzie środkowego koła znajdowała się komora z silnym strumieniem zimnej wody do mycia pór. Na najniższym natomiast był  metalowy zgarniak, który zsuwał zbędne warzywa na taśmociąg kompostownika    Zbite i zlepione gliniastą ziemią pory ze skrzyń wyładowywano  na najniższy z pierścieni. Podczas obrotu stojący wokół pracownicy wyłuskiwali najlepsze okazy.  Jednym sprawnym chirurgicznym cięciem odcinali  część korzenną z błotem, drugimi  zieloną, liściastą. W zależności od wprawy, tych cięć bywało więcej.  Wydzielony i  oczyszczony por trafiał na pierścień wyżej do płukania wodą pod dużym ciśnieniem.   Stamtąd trafiały do rąk selekcjonerki.

Decydowała ona o dalszym losie każdego pora.. Dobre trafiały do plastikowych pojemników i wywożone byly do klientów. Złe natomiast na najwyższy pierścień. Zazwyczaj pusty kręcił się wokół swojej osi. Pojawienie się w tym miejscu pora było najlepszą informacją dla tego kto go  wcześniej  ciął,  by takiego szkaradzctwa więcej nie powtarzać.

Obfite ilości      wody   ciekły   z glinianym błotem w dolne części maszyny sortującej. Rozlewaly się  galaretkowatą  mazią,  która wlewała się do butów przez otwory  na sznurowadła.

Tak  w ogóle to,  praca ta nie była trudna, lecz cholernie głupia, wstrętna  i nudna.

Bartymeusz  zastanawiał się nawet kiedyś,  dlaczego zatrudniają do tego ludzi.

  

Ubiór  w tych warunkach był niezbędny a  właściwy  koniecznością.  Długi, jak szlafrok, prawie do kostek, gumowy fartuch,  kiedyś biały teraz nie różnił się od podłogi. Na  podudzia do kolan prawie wszyscy zakładali foliowe worki, które nie wytrzymywały zbyt długo. Podobnie zresztą działo się z gumowymi rękawiczkami i podłokietnikami.  

            W pomieszczeniu ogólnie panował półmrok, wilgoć i zimno. Przez nieszczelności w cienkich metalowych ścianach sortowni, wlatywał z sykiem wiatr i obślizłym zimnem owijał chłodem mokre ręce.

            Praca odbywała się w rytmie przerywanym, czasem na śniadanie i lunch.Zawsze o tej samej godzinie.  Po jakimś czasie, tak rodzi się doświadczenie, Bartymeusz po bólu w kolanach i kręgosłupie  oraz po echu z żołądka, mógł nie patrząc na zegarek stwierdzić, z niedużym błędem, która jest godzina. Były to przerwy na odpoczynek i posiłek, które w tak sterylnych warunkach jak ta stodoła wydawały się niemożliwe. A jednak!.. I tak mimo wszystko, wszystko smakowało jak cholera,

            W niewielkiej odległości od maszyny sortującej, była ustawiona dość duża dmuchawa.

To jedyne źródło ciepła w sortowni. Pożyteczne urządzenie na siłę starało się zmienić warunki panujące w stodole.     Prawie syzyfowa praca.  Z wiatrem lepiej zawsze z wiatrem, nie  tak łatwo  mu coś zmienić. 

            Podczas przerw sortownicy zdejmowali mokre, często podziurawione foliowe  elementy  i kładli je na obudowie elektrycznej dmuchawy lub zawieszali na drodze ciepłego strumienia , by po przerwie mieć je suche i przez chwilę ciepłe.

           

Pewnego dnia, jak zwykle, Bartymeusz  wykonywał rutynowe czynności podczas przerwy. Podszedł do dmuchawy i zdjął foliowe rękawy.  Powiesił długi gumowy fartuch na gwoździu wbitym w drewnianą ścianę,  która oddzielała sortownię od pomieszczenia ze słomą.  Zdjął gumowe rękawiczki.

Przy dmuchawie u jej wylotu poczuł ciepło. Ustawił ręce w strumieniu ciepłego powietrza tak aby najszybciej wysuszyć zmoczone rękawy. Wcierał ciepło płynące z dmuchawy w ręce, tak jak to czynił z wodą po zakończeniu pracy. Kiedy już ciepło na tyle ogrzało jego całe ciało wyjął z kieszeni małą czarną książeczkę z wytłoczonym złotym krzyżykiem na twardej okładce. Właściwie był w fazie otwierania, kiedy podeszła do niego szkocka superwajzerka. Przypominała mu z wygłądu cebulę. Kontrolowała pracę całego zespołu. Zapytała:

 

- A church book? 

Bartymeusz  mimo braków językowych, hałasu dmuchawy, zmęczenia i myśli o niebieskich migdałach zrozumiał pytanie. Doskonale zrozumiał pytanie.

 

- No.   

  Szybko odrzekł i na potwierdzenie znaczenia tego słowa przecząco pokręcił głową. Automatycznie po zadaniu pytania jakby odpędzał natrętną osę. A zrobił to tak szybko by zniechęcić do dalszej rozmowy.

   Szkotka, która przypominała mu większość warzyw o okrągłej części korzennej, po usłyszeniu odpowiedzi odeszła w drugi kąt sortowni. Tam zwykle zaparzała sobie herbatę.     Bartymeusz pozostał sam przy dużej dmuchawie. Było mu ciepło. Otworzył zamkniętą czarną książeczkę z wytłoczonym na okładce złotym krzyżykiem w miejscu gdzie trzymał palec zanim  podeszła do niego ta pani. . Zaczął czytać.  Oczy same znalazły punkt zaczepienia na dwóch stronach.

 

- „Nie znam tego człowieka. I w tej chwili kogut zapiał. Wspomniał Piotr na słowa….” 

Tak brzmiał wybrany fragment.

           

Czytał Bartymeusz słowo po słowie, jakby swoje ukrzyżowanie. Czytał, a każde słowo wydawało mu się ciężkim kamieniem. Jednocześnie czuł się  głupio, jakby nagi z  mikrofonem na targowisku.  Był w środku pusty. Wiatr gwizdał w szczelinach, a on był przeżroczysty jak szklanka.  Był nikim, pokornym i małym. Czuł się do końca rozpoznany . Do końca swojego charakteru i woli.

Nie odczuwał już ciepła płynącego z dmuchawy. Nie widział ciemnej mazi na posadzce. I  ogromnej maszyny sortującej. Spojrzał tylko na posadzkę pod maszyną  i zobaczył mnóstwo poodcinanych zielonych liści pór w błocie-wodzie-glinie.  Bartymeusz nie wyszedł na zewnątrz  i gorzko nie zapłakał.

                                        Piotrze, Ty jesteś jednak skałą.    Twoją skałą jest  Twój żal… również.                                   

KONIEC

                      

autor: Zbigniew Gawiński




Średnia ocena pracy to:
Ilość głosów: 0

Zaloguj się aby mieć możliwość oceniania prac.



Komentarze (0):


komentarze  autor