Klub Literacki RUBIKON
Klub Literacki RUBIKON

Pochyły Szkocki Horyzont

    

Bartymeusz Trzciński

         Pochyły  Szkocki Horyzont Praca doktorska  

(opowiadanie)

                                                                                         Perth Scotland 2008.31.November                                                                                            Szkocji dedykuję                                       

          To niesamowite i wręcz cudowne, mały pęcherzyk powietrza, taki który   wypuszcza   rój pszczół przy każdym wydechu, jeśli mają oczywiście czas na oddychanie, takie to  maleństwo,  zamknięte w podłużnej rurce z jasno-zieloną cieczą, dokładnie w środku między dwoma kreseczkami,  a potrafi tyle powiedzieć o… oceanie.

           Tak  właśnie   usypia się przyzwyczajony do spokoju,  po emocjach burzy, w ciszy, ogromny, głęboki ocean.    

           Musiałby jednak jakimś cudownym sposobem powstać w tym samym miejscu.  Nie musi być tam zaraz, ocean, może być zwykła, brudna, chodnikowa  kałuża. Dla topiącej się w niej dżdżownicy,  po ulewie, jest to i tak…  bezmiar wód.

 

  - Uważaj do cholery wlazłeś na  mnie- powiedział Enczko do wystraszonego Marianka, który dotknął  lekko swoim  sportowym obuwiem  jego skórzanych, spiczastych wyjściówek na wysokim obcasie.  

 

          

-  Wpieprzysz się jeszcze na to wszystko i nas tu wypierdolą,  z krzykiem i wrzaskiem. A tak w ogóle to, kto cię tu prosił?.. Gówno, na niczym się nie znasz, powinieneś nam z Ziutem  buty czyścić, no wyłaż że  wreszcie - Głosem dowódczym perrorował ciągle Enczko, kiedy Marianek nie mógł się wyplątać, straciwszy równówagę, pod ścianą    ubrań  roboczych, szczotek na długim sztylu i  poziomic.

   Enczko, zdenerwowany,  wyjął mały grzebyczek z tylnej kieszeni w spodniach. Przyjmijmy, że był czysty tylko zbrudził się schowany.  Zaczesał pasemko wcale nie ciemnych włosów nad bladym, zmarszczonym czołem.  Sześć do dziewięciu minut tyle czasu trwało by ich liczenie. Jego żona o niepięknych lecz wszystkich włosach, jedyna zresztą we wsi kobieta prawdziwa, weszła w dwudziesty pierwszy wiek na rowerze. No nie wejdzie do samochodu i koniec. Coś za coś,  potrafi za to jednak bez   wywrotki, zimą jechać rowerem, obładowana zakupami, po oblodzonej drodze, kiedy inni dopiero zaczynają odrywać, przymarznięte  do ziemi, drzwi swoich garaży.  

- Dajże mu pokój, jak nie możesz  pomóc, to przynajmniej nie rycz - Ziut nie mógł być bierny na te wrzaski i zamieszanie  w takim ogromnym markecie. Przyszli najzwyklej kupić poziomicę, bez zwracania na siebie zbytniej  uwagi. A tymczasem   większość przypadkowych ludzi  oderwała się od swoich czynności i reagowała   ze współczuciem patrząc na Zakopanego Marianka. Tylko Enczko coś nie miał humoru kiedy  próbował beziskrowo wyładować na kimś  swoje napięcie. To już taka praktyka stosowana  na co dzień wśród bohaterów, z nadmiarem samotności na emigracji.    

   Ziut wyjechał   zostawił kopalnię a przy niej  żonę z dziećmi, u której po wybuchu elektrowni w Czarnobylu  zmienił się  kolor włosów. Żenił się z nią : była brunetką, teraz nie mógł na nią spokojnie spojrzeć. Jej włosy były tego samego koloru co śruby po obróbce galwanicznej.

   Jakoś sobie tego nie mógł  wytłumaczyć. Teraz    spokojnie stał w obcym mieście i obserwował  z boku całe to niefortunne zdarzenie, wypatrując kogoś z obsługi, który uwolniłby Marianka z nadmiernego i niepożądanego uścisku poziomic, przymiarów, taśm do mierzenia i szczotek na długich sztylach.  Sam był  bowiem bardzo zajęty staniem i rozglądaniem się wokół.

-  W końcu poziomice to nie jeżyny i z nich tym bardziej da się wyplątać.

 - Ziut błagam pomóż mi  –  Marianek tracił już powoli nadzieję. Ciekawe ile by jej miał po wyskoczeniu z „Tytanica” ?.

  Kiedy przyszedł czas wyjazdu, musiał  również wyjechać ponieważ Ziut i Enczko nie pozostawili mu już wyboru, sami decydując za niego. On skolei  miał żonę, której nie chciał mimo wszystko zostawić.  Ewuńcia  Marianka. Zył z nią do wyjazdu.  Pojawiła się na horyzoncie jego dni jak zjawa, niewiadomego pochodzenia.

                 

Ponoć istniały jakieś przekazywane dowody przez płoty kolejnych  gospodarstw, że płynęła w niej ta sama krew co w  ostatniej pani z Warmii, czy Mazur , której ponad wszelką wątpliwość udowodniono czary i związek z niezrozumiałymi siłami . Ewcia, tak ją zwią  dziś wszyscy,  nie zakłada już obecnie grubej chusty na głowę podczas  wróżenia i  wyświetlenia przyszłości. Pewnie nie wie, że palenie pań na stosie  wyszło dawno z mody.  Oj niezły numerek wywinęła Mariankowi podczas ceremonii ślubnej. Może z dziesięć, jedenaście minut, które trwały wtedy jak cała cmentarna wieczność, wstrzymywała się z odpowiedzią: „tak”, choć już niemal było pewne, że za chwilę nastąpi czas w, którym   baterie należy wyjąć i aparaty fotograficzne schować, trza będzie  się   zbierać  do wyjścia, picia tym razem nie będzie.

   A wtedy :  cichutko  jak by to mamrotał duszek przyciśnięty skałą, zadźwięczało jednak w salce do wyroków melodyjne: „tak”. I wszystkim nagle wtedy zrobiło się lżej. Już nie mieli innych kłopotów. Posypały się błyski fleszy, zaklekotały migawki aparatów. Pojechać z powrotem bez wesela i  weselnego obiadu, to nie do pomyślenia. Komu by się chciało  wyrzucać prezenty do  pobliskiej Prosny.

  Ponoć ktoś widział wtedy  jakąś efemeryczną postać obok niej, coś w rodzaju dymku z papierosa, szepczącą  jej  niezrozumiałe słowa. Marianek do dzisiaj nie pali ,a  Ewcia  tak  dzielnie sobie wtedy radziła  z łącznością pozaziemską wyprzedzając tym samym telefonie komórkową.       

 

 - Enczko, to…, którą byś radził- Filozoficznie zapytał Ziut, kiedy Marianek,  już wolny, krył pod regał rozdeptany przez siebie plastikowy przymiar ze stoiska z narzędziami.

- Hm… a bo ja to wiem, skąd mam wiedzieć? Każda mi się podoba, a muszę wybrać jedną – Enczko wyrażnie skupiał myśli jakby kreślił  jedną z wielu liczb  w totalizatorze. Tak to pozornie wyglądało. W istocie jednak cały był skupiony nad swoim kosmykiem, który często wymykał mu się spod kontroli i poddawał  zabawie z grawitacją. To taki cieńki pasek nic nie znaczących, niepotrzebnych, zwykłych, szatynowych włosów, najlepszy z jakiego można zrobić pędzelek dawał mu wspomnienie o czuprynie.

 

- Ziut, wież te łapy z gęby i pomóż, coś trzeba wywyśleć- Enczko najwyraźniej podenerwowany jeszcze po tarapatach Marianka uniósł się w gniewie. Podnosząc tym samym swoją osobę, jako najstarszą, do roli dyktatora.

- A co mam robić, wież pierwszą, jaka ci się podoba i sprawdź czy jest dobra, podłoga tu jak lustro, więc, w czym problem? – Odparował atak,  Ziut.

- Dla mnie dobra to taka, która jest sztywna i ciężka- Konkretnie odparł Enczko zarzucając swój kosmyk na z góry wyczuwalną  pozycję. –  Nie będzie się wyginać. Można będzie ją też użyć, jako liniał albo dźwignia. Dobra by tez była taka, co by weszła do bagażnika bez problemu.

 

          

 Marianek, choć żywo zainteresowany inną partią narzędzi słyszał przebieg rozmowy. Nie chciał się jednak włączać, ponieważ był przekonany, ze jeszcze nie miał do tego społecznego przyzwolenia. Tak, więc skupił się na przymierzaniu odzieży ochronnej.  Ziut coś zdjął nowego z wieszaka.

- Ta będzie najlepsza. Jest żółta. Ma w środku otwory, więc jest dobrze chwytna i będzie widoczna w zakamarkach. To odlew. Masywna i wyraźnie widać oczko horizontal i wertical.

- No dobra dawaj ją tu, na podłogę niech leży – Enczko wyraźnie przyśpieszał. Podłóż pod jeden z końców kliny tak, aby wskazywała dokładnie poziom.

- Marianek skocz no po klina.- To Ziut zwrócił się do najmłodszego, by go pokojowo wkręcić do problemu.- Migiem- dodał, gdy tamten miał zamiar przymierzyć jeszcze kalosze.

- Dawaj, dawaj  kupimy i spiepszamy.- Enczko wyraźnie dopingował Marianka i w końcu ucichł.   Marianek natomiast przyniósł bukowy klin, jakim cudem to zrobił nie przechodząc przez kasy nie wiadomo. Zabrał go ze stoiska z kafelkami i położył go przed Ziutem na wylanej z tworzywa sztucznego podłodze.

 - Ale tą podłogę, choć się świeci, spierdolili – Ziut spojrzał na oczko w poziomicy i powiedział głośno. Położona na podłodze poziomica wskazywała duże odchylenie od poziomu. Pęcherzyk powietrza wyraźnie dotykał lewej kreski w szklanej rurce z  jasno zielonym płynem. Wsuwał klin stopniowo i  powoli pod nią tak, że w końcu przeźroczysty kamyczek przesunął się i znalazł  dokładnie w środku między kreseczkami.

- No dobra – Enczko wszedł na arenę – mamy oczko we właściwym miejscu… ale czy  my mamy dobrą poziomicę?

  Ziut na ten moment musiał wstać. Jak wyprostował nogi w kolanach, był jeszcze zgięty. W pół i dopiero po czasie  stanął wyprostowany.   Spojrzał wzrokiem  brzytwy na Enczka.

  - No i co ? – Powiedział – dobre  pytanie, mądrzejsza odpowiedź. Pytać to ty skurczybyku,  umiesz, zacznij odpowiadać cwaniaku, który zaspałeś na takiej super, jednej   randce,  

- No dobra weźmy następną , zobaczymy co będzie- Ziutowi wydawało się, że znalazł wyjcie  z labiryntu

 - Marianek, daj taką samą , tej samej długości, tylko nie przewróć tego, tutaj,  znowu wszystkiego – Ziut był pewien niemal, że udało mu się dołożyć do pieca Enczkowi i pozyskać Marianka. Następna poziomica położona w miejsce pierwszej pokazywała, że podłoga była wykonana idealnie nie tylko pod względem połysku ale i ułożenia.

- Oczko stoi  idealnie- Odzyskawszy pewność siebie powiedział Marianek o najlepszym z nich wzroku. Enczko  natomiast nieco przycichł , stał  całkiem spokojny, z ugłaskanym  kosmykiem nad czołem i obserwował jak dwaj pozostali zmieniają  po kolei poziomice robiąc małe zamieszanie wokół stoiska z narzędziami.    

 - No i, która jest najlepsza  ?– zapytał  Marianek

 -  Drugi mądry się znalazł  - Ziuta coraz bardziej irytowało ciągłe odpowiadanie na problemy

 - Dawaj przelecimy wszystkie, tylko tej samej długości. Weżmiemy tą, która będzie miała średnie wskazania ze wszystkich.

           

-  Jak ja na ciebie Ziut  patrzę – Niemy do tej pory  Enczko wszedł jednak na arenę,  czuć było, że  stracił przedpole,  nie wytrzymał już dłużej i w końcu  przemówił - Wiesz to mnie coś skręca.  Jakby wszyscy tu tak szukali dobrej poziomicy to podłogi i klinów by brakło w tym burdelu. Weż najdroższą i nas nie ma. Już tu ględzim z godzinę i po cholerę ?  Zwykłej poziomki nie możesz wybrać a pchasz się do roboty ty szpecu, od wybijania szyb z procy.  Sąsiadom. Najlepszy ze  wsi. Chciołeś załatwić darmowa fuchę  ojcu,  i to ci się udało… i  przy okazji go wkurzyć  …

  Ziut pokiwał tylko głową w odpowiedzi.  Przerwał na moment poszukiwania idealnego narzędzia. Zbiła go z tropu pamięć Enczką. 

 - Ty jak wypijesz, to jeszcze coś mądrego  powiesz  – odbił piłeczkę

  - A może byśmy tak  - Marianek zdobył się na bohaterstwo i odezwał zaraz jak tylko nadarzyła się stosowna chwila – Obrócili poziomicę, zamienili końcami ułożenie. Myślę, że ta będzie doskonała, której wskazania pozostaną nie zmienione i oczko będzie w tym samym miejscu- Kończył Marianek już  niepewnie, zaczynając się wycofywać, co nie co, poza niebezpieczny dla siebie teren- albo weźmy taka, która nas o poziomie i swojej jakości poinformuje .

 - Wiesz  -  Natychmiast wskoczył do rozmowy Enczko – Ty lepiej siedż cicho, bo jak ja ciebie obrócę to stracisz  wszystkie kierunki, nawet te do najbliższego bankomatu i toalety.

- To już nie są żarty – pomyślał Marianek i tyłem wycofał się cicho jak zjawa w kierunku gdzie mógł znów grzebać sobie w  roboczych ciuchach.

- Dobra. ! . Bierzemy tą najdroższą  Oślepimy nią wszystkich Szkotów na wejściu. Padną z wrażenia jak nas zobaczą. 

    Enczko jak miał kosmyk na swoim miejscu zawsze wtedy  poczuł przypływ władzy.

   Ziut nie oponował. Wziął jedną jedyną z wieszaka a resztę poukładanych pozawieszał dowolnie. Tak więc w końcu te, które były tanie podrożały a z drogimi zrobił przecenę. Marianek, który nigdy nie umiał sobie do spania ubrać piżamy, powrzucał ubrania robocze na półkę, wcześniej owijając je na przedramieniu. Z bólem rozstał się z różowymi gumowcami, o których marzył od czasu kiedy zginęła mu uzbierana  forsa z komunii.

   - A nie sprawdziliśmy jeszcze jej według pionu … Wymamrotał po cichu sobie Marianek, pewny niemal, że tylko te robocze szmaty go słyszały.

   Ekspedientka zachwycona sprzedażą towaru  , który zalegał na stoisku od  dnia otwarcia  , pogratulowała im dobrego wyboru i skasowała należność. Ucieszeni  wyszli w końcu razem z  doskonałą poziomicą, która bez problemów znalazła swoje miejsce w bagażniku. Wyruszyli z car park przy markecie w stronę centum.

 

  -  Taki pewny, skomplikowany  zakup trzeba będzie uczcić wieczorem jakąś maślanką – zażartował sobie w samochodzie  Ziut w drodze powrotnej z marketu. Tym samym przypomniał pozostałym zawody w piciu  świeżej maślanki po zrobieniu masła. Wygrał je wtedy z przeciwnikiem, któremu udało się cudem dotrzeć do kibelka za stodołą po trzynastej nabierce.

 

        

  Zapakowali się do czegoś co piętnaście lat temu przypominało  samochód i odjechali w kierunku  swoich emigracyjnych kwater. Mieszkali w zawilgoconym, kamiennym   budynku, z wejściem od podwórza, z rozwalonym śmietnikiem i nie zebranym od roku praniem, na drugim piętrze,  gdzie wchodziło się po spiralnych z piaskowca schodach z taką samą poręczą, przy ruchliwej ulicy swego miasta, na rzeką ze stęchłym powietrzem, w nigdy nie ogrzanych kamiennych ścianach z pojedynczą szybą w oknach.

  

      Marianek wstał pierwszy. W kuchni było wszystkiego pełno z wyjątkiem porządku. Na długim czarnym blacie nie mógł położyć nawet kubka po nocnej herbacie. Na stole nie rozpakowane zakupy i nie przeczytana poczta. Na jasnym gumolicie można było sobie nos roztrzaskać o kupki nie sprzątniętych śmieci  Uchylił drzwiczki zmywarki i zaczął załadowywać górny wysuwany na szynach, kosz. Powkładał ile się do niego dało, kubków, szklanek, małych talerzyków i podręcznych kuchennych narzędzi. Wsunął go, jednak nie do końca,   i wysunął  następnie taki sam dolny z plastikowym koszyczkiem na sztućce, który znalazł się dokładnie pod krawędzią kuchennego blatu. Nieduży ten koszyczek. W dolnym koszu mógł umieścić wysokie naczynia a nawet garnki, i pokrywki, i patelnie. Wkładał jak się dało i gdzie się dało zachowując pewien układ korzystny do mycia. Oba  wysunięte kosze zmywarki prawie w całości załadowane a wrażenie bałaganu dalej i tak pozostaje.  Nagromadzona ilość  nie daje się w całości  wchłonąć na jedno załadowanie zmywarki.

    W pewnym nieoczekiwanym momencie, nie wiedział  czy ją potrącił, czy na zasadzie uderzenia w domino, zsunęła się, a następnie spadła, oczywiście, że w dół, w kierunku plastikowego koszyczka, mała nie srebrna, zgięta wpół od wyciskania cytryny, nie błyszcząca wcale, lecz szara,    mała zwykła łyżeczka do herbaty.  Bezcenna w swoim przeznaczeniu, bezcenna w swojej wartości.   Łyżeczka spadała zwinnie jakby była dziwnym skoczkiem do wody, który raz zgięty nie prostuje się już wcale. Spada w dół między poupychane naczynia do mycia z przewrotem jednym, drugim i trzecim. I tak one kolejno przypadają, że bez przeszkód nie dotykając żadnego brudnego naczynia wpada ona do plastikowego koszyczka na sztućce, drwiąc niejako ze zwinności i akrobacji sportowej, całkiem zdrowej.

 Marianka zamurowało. Widok nieprawdopodobnego szczęścia niepełnosprawnej łyżeczki zdumiał go niesamowicie.

 Zsunął jeszcze drugą. Wyprostowaną. Z tego  samego miejsca i też nie srebrną, bo jej, po prostu, nigdy nie miał. Spodziewał takiego samego wyniku. Łyżeczka jednak spadła  pod dolny wysunięty kosz omijając koszyczek na sztućce.

  - Dziwne, lecz prawdziwe – Pomyślał sobie Marianek. Umieścił łyżeczkę zdrową i pechową  obok  szczęśliwej zwyciężczyni, wsunął naładowane ciężkie kosze, zamknął drzwi zmywarki. Nie musiał pomagać sobie kolanem i włączył mycie. Chwilę postał. Nie chciał odejść aż nie usłyszy  szelestu  fontanny wody  w środku.

 Na blacie tymczasem nieco pociemniało. Małe fragmenty czarnego blatu w rybią łuskę wydobyły się  pomiędzy bałaganem.

          

 Położył trzy kubki. Jeden patriotyczny w biało- czerwieni a następne takie kolorystycznie nijakie. Wlał wodę do elektrycznego czajnika, która szybko się zagotowała. Mógł zalać kawę. Trzy kawy. Dla siebie i dwóch skacowanych samozwańczych joinerów, z których jeden z nich był autentycznym górnikiem a drugi umiał wszystkiego po trochu, ale na nic nie miał papierów..

    

   Ruszyli wcześnie. Pierwszy raz, do nowego miejsca, trzeba wyjeżdżać szybciej. Droga do St Andrews wiedzie prawie przy morzu. Po drodze port w Dundee  z drewnianym żaglowcem i owłosione szkockie woły z długimi podkręconymi rogami. W takim samochodzie  jak ich to są dwie możliwości: pojedzie albo nie, z bardziej prawdopodobnym nie. I zawsze przed startem powstaje takie pytanie jak mantra. Może też zapalić i nie jechać.

 Enczko z unieruchomionym kosmykiem , z rękami  „ za dziesięć druga prostopadłymi do tarczy, w mocnym uścisku przed kradzieżą” prowadzi samochód jakby prowadził pierwszy czołg  niemiecki, z  pierwszej wojny światowej,  na nieprzyjaciela. Właściwie  to jego fotel nie musiałby mieć oparcia. Tak bardzo był pochylony do przodu, że gdyby nie przednia szyba, to mógłby podczas jazdy spokojnie przetrzeć tablicę  rejestracyjną, albo wymienić żarówki w  reflektorach .  I oczywiste jest to,  że nikt inny nie może prowadzić samochodu z wszelkich możliwych powodów…

  Ranek. Swieże i czyste jak wypolerowana zastawa w Quality Hotel, powietrze. W lipcową pogodę wpisane jest zawsze słońce. Tylko, że świeci gdzie chce, bo lipiec na całej ziemi jest wszędzie.   

 

 -  Marianek, umyłeś wannę dzisiaj, rano – Zapytał  Ziut siedzącego za nim   Marianka.    

 -  Jasne, że umyłem – odpowiedział. 

 -  No niech mnie… cholera… no, to już któryś raz z rzędu miałem ją brudną – Ziutek najwyrażniej się zdenerwował ponieważ wszedł do łazienki zaraz jak Marianek ją opuścił.

   - Ja ją  myłem dla siebie, więc umyłem zanim do niej wszedłem. Zostawiłem ją taka samą. Żeby nie było różnicy. Zresztą umawialiśmy się, żeby zostawiać łazienkę zawsze w takim samym stanie – Tyle na razie Marianek.

 - Mnie chyba zaraz gęś kopnie. Czemu na dodatek  moja gąbka była mokra zanim ją namoczyłem?  co ?  swojej nie masz ? -  Jakby Ziut nie miał brody to byłoby dokładnie widać jak mocno poczerwieniał. Uparcie męczył Marianka, gdy tymczasem Enczko sprawiał wrażenie niebytu za kierownicą.

   - Zdaje mi się Ziut, że to ty wczoraj wieczorem ostatni wychodziłeś z łazienki. Podczas gdy ja dziś z samego rana, wstałem pierwszy, posprzątałem nieco,  po was z Enczkiem, w kuchni i poszedłem się wykąpać – Spokojnie rozciągał  Marianek temat  białej po umyciu wanny –

 Więc to twój szlachetny brud musiał się na wannie odłożyć we wszystkich odcieniach szarości. Jaka to więc różnica czy twoja gąbka szoruje plastykową  wannę czy twoje plecy, jeśli męczy się z tym samym brudem  za każdym razem. – Zakończył Marianek a Ziut zaczął wssysać  z nerwów częściowo zarost  brody w usta.

 

    

      

    Tymczasem samochód wjechał w wydrążony w skale wąwóz. Pogoda nie zmieniła się od czasu kiedy wyjechali spod domu. Przez brudne szyby było jeszcze co nie co widać z krajobrazu. Teraz  po obu stronach  drogowej dolinki wznosiły się na niewielka wysokość zatrzymane stalowa siatką o dużych oczkach, ciemne granity, z gdzie niegdzie wrośniętą w nie samobójczą roślinnością na kamiennych półkach.

 W dalszym ciągu  zapowiadał się afrykański dzień. Suchy i gorący. Organizm Enczka nie  znosił upałów. Pracował wcześniej w zakładach mięsnych przy transporcie półtusz wieprzowych w chłodniach.

- Żebyśmy tylko nie musieli dziś prosić Tego W Górze o deszcz…

- Tu w Szkocji proszenie o deszcz jest grzechem – powiedział Ziut, kiedy ciągle jeszcze jechali w kamiennym wąwozie.

 -  Ciekawi mnie – zapytał najmniejszy z tyłu i skierował ich uwagę na  skały  ubrane w siatkach – dlaczego, oni tu,  to robią, po co i na co im to?

 

   Jakiś czas trwała samochodowa cisza.  W środku słychać było z głośników  dźwięk folk-music.  Mix  hałasu silnika i dudnienia rury wydechowej. Szum ocierającego się powietrza i szelest opon. Samochodowa cisza, bo na jakiś czas z ludzi nie miał nic do powiedzenia.      

-  Chyba się boją  –  Enczko zdobył się na  podzielność uwagi.

-  Czego niby ?  -  zapytał z kolei  Ziut.

 -  Boją się, że oprócz funtów, kobiet, to wywieziemy im jeszcze kamienie –

 Enczko mógł sobie pozwolić   na  dłuższą wypowiedz, bowiem autostrada zaczęła swój paro kilometrowy prosty odcinek.

 -  To całkiem możliwe  - Za wszelką  cenę chciał w łaski kierowcy wpleść się Marianek-

 -  Ale kobiet  za siatką nie zamknęli.

 

  Nieco ciemny wąwóz się skończył,  i nastała taka sobie dolinka raczej, też dość krótka. Samochód wjechał na oświetlony rannym słońcem otwarty teren rolniczy. Porośnięty  trawą z zaoranymi polami   przygotowywanymi   pod założenie tuneli foliowych na uprawę truskawek, malin i warzyw . Przed nimi pokazał się kamienny bardzo wysoki most.

-  Mogliby chociaż napisać do jakiej wysokości samochodu można pod nim przejechać – Zauważył Enczko- Znaku nie było…

- Chyba wyższych  aut nie robią -  Dodał Ziut.

- Wyższych nie robią, bo jak by robili to nie przejechały by pod nim – Uzmysłowił wszystkim  Enczko.

- Wyższe byle jaki wiaterek zdmuchnął by wcześniej z drogi – Zakończył  temat mostu Marianek, kiedy przejeżdżali pod nim ze strachem, że im odetnie dach.

   Na znacznej od drogi, odległości,  na niewielkim wzniesieniu, w ogrodzeniu, prawie nieruchome w jednym miejscu jak pieczarki rzec by można, pasły się owce w nie ostrzyżonych  kożuchach., z czarnymi  głowami.

  -  Marianek powiedz mi jak tam twoja  piękna Susan, dalej nosisz jej naszą kiełbasę, bigos z kaszanką i ptasie mleczko, śmietankowe?  Zostałeś już kiedyś u niej na noc ? – Ziut dawno już przestał wssysać brodę i odwrócił się do tyłu z pytaniem.

 -  Nie ma żadnej  Susan, na chwilę obecną  - Smutno i mętnie odpowiedział.

 -  Oj to nie dobrze… a cóż się stało?  taka fajna , i co?...- Zadał te pytania, bez spodziewania się odpowiedzi, Ziutek. Wystarczało mu, że je zadał.

         

 Marianek zresztą i tak nie miał ochoty się denerwować i na nie odpowiadać.

-  No to cóż, została ci wyobrażnia, owieczka Doly i trzecia strona „ Scotisch Suny” -  z ironią w głosie powiedział Ziut. Marianek chciał mu ze złości rozszarpać brodę, jednak zrezygnowany spuścił wzrok na gumowy,  dywanik.

- Ale co to zmieni -  Pomyślał powstrzymując z trudem  wiązkę przekleństw w jego stronę.

 

 W tym czasie Enczko nie co zwolnił. Zauważył z przodu, z boku drogi, nieruchomego po kolizji z motoryzacją ptaka.   Zjechał na lewe pobocze, prawie do linii autostrady lecz nie zatrzymał się.

  -  O cholercia, skrzydła dwa są , choć jedno najpewniej złamane, ogon rozłożony ku górze i ma wszystkie pióra, tylko jakoś głowy nie widzę… o ! jest,   i coś takiego, że szkoda słów, ale wszystko jest… i jest wszystko nawet na miejscu…  -   Enczko wzruszony tragedią sowy skończył i w końcu powoli  przyśpieszył.

- Wszystko jest…  - Powtórzył po cichu i włączył się płynnie w strumień pojazdów pędzących szybko z samego rana do pracy.

 -  Faktycznie wszystko jest  tylko, że już nie poleci… i myszy nie  złapie – Marianek zapatrzony w uciekający krajobraz  powiedział  błogo i powoli.

   Ziut nie był pochłonięty tym wydarzeniem. Zmieniał płyty cd. Chciał posłuchać coś lekkiego i wesołego na początku dnia, ale nie wiedział za bardzo co wybrać.  Na równej drodze rura wydechowa przestawała tłuc i męczyć więc wnętrze samochodu wypełniło się głośnym, może nawet zbyt głośnym, wykonaniem szkockich melodii ludowych z odtwarzacza.

 -  Nie spotkałem nigdzie by ktoś lepiej, a właściwie…  też  gorzej grał, na owczym żołądku – prawie do siebie powiedział Enczko z ułożonym kosmykiem, z rękami na kierownicy ” za dziesięć druga prostopadłymi do tarczy”.

    -  Oj chyba mamy lekki wiaterek z prawej, co ? zwrócił się  Ziutek  do Enczka, gdy ten zaczął wykonywać jakieś dziwne  ruchy kierownicą.

  - To nie wiaterek, Ziut, tylko trzeba wleżć po brykę i zobaczyć co tam można jeszcze zostawić a co wyrzucić,  i kupić nowe, mamy  za duży luz kierowniczy, i niekiedy  rzuca  mną gdzie chce. – Enczko wiedział zawsze co mówi jeśli miał dobre uczesanie. Na dwóch zawsze musi przypadać jeden mądrzejszy, dlatego Enczko niezmiernie cierpi jak jest sam.- A jak już trzeba będzie wyrzucić wszystko i prawie nic nie zostanie, to wtedy wiadomo …? Idziemy na piechotę , albo mnie wieziecie taczką- Nikt nie podjął rozwinięcia problemu na starcie w nową pracę

 - Ziut powiedz mi, jacy ci Szkoci właściwie  są  ? Są to w ogóle jacyś fachowcy? Znają się oni na czymś ? .

- Fajni to ludzie. Ale myślę, że z tym potworem w jeziorze to oni trochę przesadzają –powiedział.

- Czemu ? a bo co ?  zapytał znów

            

 - Wiesz oni do tej pory nie zdecydowali jakiej jest on   pci,  -  Ciągnął Ziut – Ja sam nie wiem, poza tym, czy umiałbym tak wolno, tak długo  pływać w zimnej wodzie. W dodatku sam ? Przecież z nudy można tez zdechnąć po jakimś czasie, co nie ?...

 … a fachowcy, Enczko, czy ja wiem ? mnie się wydaje, że to co ty z Mariankiem  rozrywałeś na budowie zębami, to oni mają do tego czternaście elektronarzędzi w pięknych walizeczkach.-  Enczko poczuł się jakby mu ktoś wlał w kręgosłup żywicę z utwardzaczem. Wyprostował się jeszcze bardziej niż do pionu i czekał. Cenił sobie takie momenty w życiu, kiedy jego poddani upadali przed nim z pokłonem i oddawali mu hołd.  

 

 Samochód dalej jechał  wśród szkockich pół. Marianek już teraz przytulony do szyby, przymulony cały czas udawał śpiącego, gdy tym czasem jednym okiem  przyglądał się mijanym polom i łąkom. I nic nie przeszkadzało mu słuchać, tego wszystkiego co się działo w środku.

-  Ale Marianek, tylko,  wtedy trzymał rękami – Odpowiedział Enczko spokojnie lecz przekonywująco i dalej zapytał-- No i te spódniczki jeszcze …

-  Ano właśnie. Jakby u nas na wsi ktokolwiek tak się wystroił  do kościoła, w czymś takim  spod czego widać nie tylko jego jego kolana,  to pierwszy lepszy kierowca samochodu, autobusu lub furmanki, obojętnie czy ma ubezpieczenie czy nie, wiezie go do Grębalina,   co nie ?

-  Pewne jak jasna cholera, a słyszałem, że ten psychiatryk, zamknął sanepid. 

-  Może ?  nie wykluczam,  ale wydaje mi się ,że w tym tkwi coś głębszego i coś więcej…

weż  wszystko razem, tego potwora, tą muzykę z baraniego żołądka, to brzęczenie natrętnego jak reklama w netcie trzmiela, te skały pod siatką, tych  mądrych facetów w kościele, kinie i teatrze, oczywiście w spódniczkach, no i … oset,    zobacz oset

- No i widzę, oset, i co…?, taaak …

- Ale oset to nie koniczynka,   liść klonu na przykład…

- To jacyś pokręceni ludzie są, no nie, przecież mogli wybrać pokrzywę ?

- Nie to raczej sztuka przyciągania, narzędzie sztuki ludzkiego przyciągania i społecznego wpływu

- Być może jest to jakieś przeciąganie. Jak na mnie to zbyt skomplikowane. Zobacz ile oni wydają pieniędzy na odzież sygnalizacyjną i ochronną. Przecież jak byśmy mieli w Perth desant kosmitów to nikt by ich na co dzień nie odróżnił na chodniku.    

- No fakt. Powiem ci jeszcze Enczko bez bicia, szczerze, że mam tu niekiedy kłopoty z palcami. Koło mojego kciuka mam wskazujący, patrz, tylko nie puszczaj kierownicy, ty zresztą powinieneś mieć podobnie, kiedy chcę tu pokazać swoją kulturę pokazuję kciuk a wskazującym moje chamstwo, i zobacz jak tak niekiedy jestem zmęczony i te palce mi się pomylą, to…  nie chcę dalej juz myśleć…

-  Nie lepiej zrobić tak jak ja?..  Ja tu pokazuję zaciśniętą, całą pięść albo otwartą dłoń, muszę tylko scyzoryk przełożyć do drugiej. I mam spokój.  

           

  Droga była teraz już prosta i równa. Płaska i według sznurka. Powietrze przenikliwe. Wielka Lampa już pełnym obrysem na wschodzie. Samochód jedzie gładko jak po szkle. Silnik  szczęśliwy pracuje na paliwku wysokooktanowym równiutko jak maszynka do szycia.  Dokuczliwa rura wydechowa  zamilkła wreszcie i taka cicha.

 A może odpadła ? Samochód jedzie spokojnie do przodu. Gdy nagle i nie wiadomo skąd z prawej strony przemknęło białe be-em-wu z żółtymi tablicami. Pędziwiatr tak szybko przemknął, że zanim usłyszeli  szum silnika i opon na  autostradzie, był już wielkości cytryny spowitej ni to dymkiem  z rury ni to kurzem. Ziut otworzył oczy wydajnie.

-Enczko ?  my stoimy,  czy jedziemy?

- Skończ pierdolić. Nie wypada mi takiego wyprzedzać…

- Wiem Enczko doskonale, ale czy nie mógłbyś się chociaż postarać ?

On odwrócił się natychmiast do Ziuta. Spojrzał mu głęboko w oczy i ścisnął tak mocno kierownicę jakby chciał ja wyrwać i kogoś uderzyć. Ziut zaciął usta.

 

    Błoga i sielankowa jazda. Ubywa w każdej chwili drogi gdy  tymczasem Enczko zdradza jakiś niepokój, który go trawi od środka. Kręci nosem wokół. Podnosi go i podciąga do góry na ile pozwalają mu mięśnie i ścięgna twarzy. Wciąga do płuc ile się tylko da powietrza i z szybkością prawie odrzutową wypuszcza przez nozdrza przy zamkniętych ustach. Chwila oczekiwania i następuje powrót zniecierpliwienia. Powtarza te czynności w  kolejnych próbach. Bezskutecznie. Napięcie wzrasta. Ponownie nabiera ogromnych objętości  morskiego, zmieszanego z tym co krążyło w kabinie, powietrza  Zawiesza się na bezdechu. Przerywa trzymanie kierownicy „ za dziesięć druga z rękami prostopadłymi do tarczy” i ostatnim, tym malutkim, paluszkiem,  lewej ręki, zamyka jedną z przegród nosowych. Bawiąc się w silnik odrzutowy, wyrzuca całą zawartość płuc wraz z nikotyną przez otwarty kanał nosowy. Samochód i Marianek nie zwraca na niego uwagi. Chwila skupienia. Dręczenie pozostało. Powtórzył to  jeszcze raz,  bez skutku. Dręczenie znowu wróciło.

 - Cholera – Zagrzmiało w samochodzie. Ziut, który  z pozycji siedzącego obok, obserwował wszystko co on wyczyniał był pewien, że Enczko się wkurza patrząc na stado pasących się  owiec z czarnymi głowami. Nie ostrzyżonych jeszcze , z  nabrzmiałymi mlekiem wymionami, których nie widział wprawdzie ale ich nisko pochylone stale głowy o tym go przekonały .

            - A co…?  Chciałbyś napić się prosto z mleczarni, tak myślę, że   bez pośredników – Zapytał Ziut, który znał apetyt Enczko na mleko prosto od krowy – Nie wiem czy widzisz, ale nie wszystkie te miłe owieczki mają takie same, małe rogi, wiesz… i z tym piciem  to nie miałbyś tak lekko. Tam z boku , ja widzę, że jeden z tych miłych z ciemnymi główkami ma więcej siwej sierści między rogami, a i różki bardziej podkręcone. Z nim chyba byłby największy problem.

              

  Enczko nie zwracał na niego uwagi. Dalej kręcił nosem w każda stronę jakby był na przegubie. Podciąga. Wentyluje. I nic, dalej udręka. W końcu zwalnia ponownie lewą rękę z uchwytu „ za dziesięć druga z rękami prostopadłymi do tarczy”, wydziela ten jeden jedyny, cieniutki, maleńki paluszek zakończony najdłuższym paznokciem, niekiedy czystym i  wsuwa go do przegrody nosa. Najpierw lewą. Wciska paluszek głęboko. Obraca o sto pięćdziesiąt siedem stopni, posuwa jeszcze wyżej. Ziut ma wrażenie, że ujrzy go za chwile w oczodole. Wyjął, popatrzył i wkurzony nie wiadomo  czemu powtórzył zabieg z tą samą chirurgiczną precyzją.

Wyjął ja w końcu. I Ma !

 Popatrzał, jak się patrzy na oczko igły przy nawlekaniu nici, ściągnął rękę w dół w okolice mocowania swojego fotela. Enczko odetchnął z ulgą. Wrócił mu spokój. Ziut dopiero teraz zrozumiał z czym walczył Enczko.

- Enczko,  odpadła ci wskazówka, minutówka – Rzucił dyplomatycznie  na zakończenie kiedy to,   jego ręka  zwisła  nad podłogą.

 

  Marianek jak zwykle po dwudziestu minutach jazdy samochodem, zasnął , nic nie wiedząc, co tak naprawdę dręczyło Enczka.

  Spanie z tyłu miał  wygodne. Ani za ciepło, ani za zimno, ani za głośno. Samochód jedzie bez oznak zmęczenia równo po równej drodze w otwartym równym terenie.

    Wtem z prawej strony, zniżając swój radosny i szybki  lot, prostopadły prawie do ich drogi, wpada para dorosłych czarnych szpaków z żółtymi dziubkami. Samochód ani na moment nie okazuje wahania.

   Z lewej strony drogi na gałąź, małego,  liściastego drzewka usiadł szczęśliwy choć cały czarny, zdyszany ptak, i nerwowo wypatrywał przylotu swojego partnera z podróży. Niepotrzebnie. Na autostradzie ruch nie zamarł ani na chwilę. Powietrze dalej nie ruchome bez wiatru stało jak galaretka w słoiku. I tylko wbijające się w nie samochody przywracały powietrzu pamięć o wichurze.

 Marianek w śnie powrócił do suszenia siana ze swoim strasznym rodzeństwem.

 

.                  

     W Saint Andrews jest niebo nad ziemią. Tutaj aniołowie schodzą uczyć się  robić bosko  trawniki dla bosych stóp. Układać je żywe. Zielone z trawy puszyste dywany na małych pagórkach i jeszcze mniejszych dolinkach. Strzyżą je  na króciutko z delikatnością,  wiedzą, i taką precyzją jakby miały do czynienia z ostatnim włosem na ludzkiej, gładkiej łysinie. Te skubane, uwite z mgły i wilgoci skrzydlate troski, z włosami ułożonymi tęczą, tu  uczą się  robić z trawy  coś nieziemskiego.  Przychodzą z utrwalaczem zieleni na każdą wiosnę  wzorcować  kolor zielony. Ponoć zawsze  Aniołowie w mlecznych szatach z morskiej mgły, z włosami miękkimi jak ludzka pewność jutra, jacyś tacy nieswoi, stoją, patrzą i …płaczą. Ponoć, nikt tego nie wie dokładnie, ponoć stoją i nic nie robią, nie chce im się ziemi grabić,   ubijać, i rozkładać trawy. Stoją patrzą i płaczą… a trawa sama się zieleni i rośnie. Delikatni jak pozostawiane w powietrzu oddechy, Niebiescy Portierzy, stoją, patrzą i  ciągle płaczą…

Ciężko idzie im ta nauka, a muszą umieć   zanim  wrócą,  i taką samą, trawę, albo i lepszą  położą,  pod Zranione Stopy Milczącego.

  - Nie płaczcie kochane, skrzydlate płatki śniegu,  kiedyś się nauczycie!  

 

 W  St  Andrews są najpiękniejsze pola do golfa. Wcześniej golfa po trochu było wszędzie  więcej na świecie niż tutaj, ale tutaj  sprytni  mieszkańcy zapisali pierwsi o co by im w tej grze chodziło. Teraz godzina pola golfowego to finansowe porażenie, które i tak nie odstrasza. Miasteczko  z wyjściem w morze.  Plaże i  kamienną promenadą. Nazbyt   zimne dla kąpieli wody Morza Północnego płuczą z każdą falą,  na brzegu srebrne i złote drobinki piasku. Nie mieszalne, jedne obok drugich w ciągłym ruchu,   wody aż… do nie wiadomo jak długo. W tym mieście,  dziwnie jakość, współczesność  została wpleciona niewidomym i poronionym pomysłem w ruiny, stare  cmentarze   i  okropnie najzwyklej, szpeci. Stare kamienie nie mają jakby swojego spokoju i przestrzeni, gdy w takim pobliżu pudełkowe kamienice, mało ciekawe z wyglądu kafejki i puby, asfalt i anteny. Współczesność podeszła za blisko i historyczne trzymające się tylko już nadzieją kamienie dawnych budowli i tablic  cmentarnych, sprawiają wrażenie ostatnich zębów do usunięcia przed włożeniem protezy.   

 

    Samochód  cały i zdrowy krętą asfaltową ścieżynką wjechał na teren nowego pola golfowego za miastem. Muzyka irlandzka i mix szkockiego nowoczesnego folk z popular pop music  pobrzmiewała     dalej w samochodzie.  Enczko otworzył drzwi  na car park, nieopodal pola golfowego przy morzu.  Musiał się cofnąć z powrotem bo wyrwałby fotel z nie odpiętymi  pasami. Zanim zobaczył  bardzo rzadkie chmury, i ten cudowny obraz słońca nad prawie nieruchomym ogromnym morzem ,   i zanim zdążył nałapać wiatru w kieszenie, nadmuchać je jak balony,  obracając się z wzniesionymi rękami w radosnym obrocie zachwytu , ni to rozprostowywując  kości, ni to dziękując losowi, że to widzi i może zobaczyć  swoimi oczami. Zanim puścił się w ten szczęśliwy wir z lekkim jak oddech wiatrem,  zamykając zamaszyście z całej siły drzwi, drzwiami  przytrzasnął  rękę Mariankowi.

 

            

  Marianek też wtedy oczy wzniósł wysoko lecz  jego niebo było bardziej zachmurzone. Ból skręcił go w pół i  odebrał mu głos. Strzepnął  w samochodzie ręką kilka razy i w końcu włożył ją pod pachę. Skuliwszy się wpół  cofnął się  z powrotem na tylne siedzenie. Enczko popatrzał na niego wzrokiem świątecznego karpia, a w końcu ponownie naprężył ramiona w barkach.  Chciał się znów obrócić, ale w końcu tego nie zrobił .

 - A co…nie kazałem mu ich tam trzymać – Powiedział jakby wiatrowi na ucho i wrócił do swojego  przerwanego uwielbienia o poranku.    

     A z drugiej strony  samochodu spokojnie, bez ofiar w ludziach, wyszedł Ziut. Nie znosił syczenia z bólu w zamkniętych pomieszczeniach.  Popatrzał na swoje ręce, sprawdził, czy są dwie,  i wtedy dopiero trzasnął drzwiami. Rozejrzał się wokół nieco, a gdy ujrzał wszystko co zawierało się miedzy niebem, ziemią i morzem ,  natychmiast  położył na dachu  bryki ramiona, a na nich głowę z nie ogoloną  długą brodą.  Mógł wygodnie patrzeć daleko, daleko  przed siebie, sprężystość owłosienia, nie taka jak górskich wrzosowisk pozwalała mu na utrzymywanie jej wysoko. Pozwalała na długą kontemplację tego cudownego, nieziemskiego  widoku. Z samochodu wydobywał się tymczasem cicho głos szkockiej muzyki celtyckiej. Syczenia Marianka ustało po czasie.

  W powietrzu wysoko  na bezchmurnym prawie niebie bez poruszania skrzydeł, wylegują się mewy, płynąc jakby w suchym morzu, jakby słysząc tą melodię i chcąc jej w tańcu nadać kształt sobie właściwie pojęty kształt.                          

   A Ziut stał  stale przy samochodzie jak przyspawany z wzrokiem daleko, daleko przed siebie, albo jeszcze dalej. Najdalej aż po horyzont. Taneczne obroty Enczko, tak odmienne od tych jakie na niebie  kreśliły mewy  swoim lotem, choć w istocie były jednak dziwne i nie odpowiednie do muzyki, nie zakłócały mu spojrzeń, nie zakłócały mu odbioru tego co widział. Za linią parkingu, ograniczoną krawężnikami, nad polem golfowym z oczkami jasno złocistego piasku  w małych dolinkach ,  pagórkowatych,  porośniętych długą, suchą trawą i zielonym i gładkim poszyciem, dolin, zza urwistego brzegu widział obszerny kawał morza, prawie w całym zasięgu kąta patrzenia.

 Ruchy taneczne Enczko były wprawdzie zupełnie niewłaściwe dla tego co było wokół, dla tej muzyki i krajobrazu, dla tej muzyki z krajobrazu, ale były jednocześnie też tym czym dla bieli jest czerń, dla bólu uśmiech, dla pięści otwarta, życzliwa ręka pomocy.

 Ziut miał doskonały punkt do obserwacji. Morze widział wielkie i spokojne, przed linią horyzontu aż prawie po sam brzeg było perłowe,  i szare, i popielate, i srebrne do woli.

- To jakby ogromna wielka, pomarszczona  folia – Pomyślał sobie.

Nad zielonymi pogóreczkami pola gofowego z pubem  jak niezwykle duży w kapeluszu  niski grzyb, tuż przy niewidocznym brzegu, wiatr odrywał z powierzchni tej dziwnie wielkiej foli białe kożuszki małych fali. W małych jak łupinka  łódeczkach z silnikami spalinowymi rybacy z przybrzeżnych wiosek  doglądają swoich sieci. A to tu trochę poprawią, tu zaglądną, tam przewieszą na nowo. Coś wyjmą i tak w kółko. Gdzieś w środku pomiędzy horyzontem a niewidocznym brzegiem  zobaczył stojący w jednym miejscu wojskowy ścigacz w konspiracyjnych kolorach.

       

 Podziwiał  to wszystko i stał.  Pod ziemią nie miał nigdy czegoś takiego przed oczami. Nawet jego wyobrażnia nie potrafiła mu  nigdy tego podsunąć. To co go urzekło, przed czym zaniemówił, co widział dzięki przejrzystości powietrza jak łza anioła,  nie potrafił w sobie inaczej  nazwać  jak tylko  krajobrazem raju.

- Oby w niebie nie było ładniej – pomyślał. Mógł wzrokiem biegnąć wszędzie gdzie daleko,  gdzie tylko chciał.

  W miejscu , gdzie niedawno jeszcze rozpoczynało swój codzienny krąg słońce z cichym hałasem silników, po liniach prostych jak po sznurku do nieba wbijały się wysoko i dalej myśliwce ostre i czubate. Po dwa, lub po trzy szybko znajdowały swoją wysokość, a później ten skręca tu, ten tam,  tamten leci prosto.

    

  Morze było wyraźnie ciemne, grafitowe i ciemne, tam daleko bardzo, gdzie morze podwija swój jakby swój ogon pod  ziemię na    czyściutkim jasno niebieskim  niebie daje jakby ciętą nożem wyraźną linię horyzontu. Bardzo wyraźną linię.

  

    - O jak tu  czysto i zielono – zauważył Marianek  na nie wyższym od niego wzniesieniu. „ Flowers of Scotland „  w wersji symfonicznej po czyściutkim powietrzu, z wilgotnym wiatrem płynęła wokół. Ta piękna muzyka jakoś nie dostroiła mu się do asfaltu na parkingu. Poszedł wiec poza jego brzeg. Nad nim, w  niedalekiej odległości z odpustowym śpiewem, trzepotając skrzydłami    wznosił się w swoim kolejnym koncertowym locie skowronek. Dobrze mu znany łąkowy śpiewak z towarzystwa przy suszeniu siana w ojczyżnie. Skowronek machał skrzydłami jakby był bardzo zmęczony.

-A tu dopiero poranek, nieboraku.

- Jak jemu  chce się tak męczyć przy fruwaniu i jeszcze śpiewać ? i to za darmo, nie mając pewności, że go ktoś słyszy. Marianek nie mógł wyjść z podziwu dla tego niemilknącego, drgającego  w powietrzu kłębka pierza ze skrzydłami. Dawno już nie pamiętał by przy pracy tak jak on się cieszył. Skowronek tymczasem osiągną sobie pułap jaki chciał i nie fotografowany i nie oklaskiwany, opadł lotem  spadającego liścia ze śpiewem już tylko jakby                       zacięła mu się płyta, już tylko z przyzwyczajenia niż radości. I osiadł na wysokim pogórku niewidoczny wśród wysokiej długiej trawy. Zrobiło się głupio cicho. Jakby on musiał już tak zawsze. Nawet jeśli już nie może. -Nie wolno ci skowronku przerywać, bo nikt cię nie zastąpi - Tu nie może być szkła ani gwoździa – Pomyślał Marianek i zdjął ze stóp to wszystko co nie przysłużyło się zapachowi na polu golfowym. Obłocone, czarne buty robocze z metalowymi czubkami sznurowane w krzyżyk przez Enczko i bawełniane skarpety, jeszcze nie dziurawe położył wszystko ku zachodowi na brzegu gdzie kończyła się trawa ułożona tak jak chciał tego ostatni tu wiatr z deszczem i tej wypielęgnowanej przez anioły.          -  A wsunę te skarpetki do kieszeni - Buty zawiązane razem przewiesił przez bark - Pochodzę sobie -  I tak też zrobił. Nogi zakończone stopami dotknęły czegoś czego nigdy nie doświadczył przegrabiając siano w kraju nad Pomianką,  jak był jeszcze młody. Spacerował teraz wolno, unosił gołe stopy jak czapla na tym zielonym tak cudnym, że może być tylko sztucznym, dywaniku z trawy. Trochę zimnym. Trochę od rosy wilgotnym.- Ależ ja nie czuję mojej wagi – Zauważył spacerując wśród górek i dolinek zielonych ułożonych pragnieniem wiatru zanim je dopadła ta soczyście zielona trawa.  -Ta sprężysta gąbka  chłodnej trawy, mnie normalnie  podnosi – Pływał w myślach. Schylił się, a w końcu położył na niej. Chciał całym ciałem wchłonąć to wszystko co widział. Leżał z wzrokiem skierowanym w niebieską dal, tak,   i czekał kiedy skowronek powtórnie zbieże siły i zacznie się wznosić ze świergoleniem. Przesuwał rękę po szorstkiej, wilgotnej trawie wpatrzony w niebo. Później znów obrócił się i miał  trawę tak bliziutko, że widział  każdą ucięta  łodyżkę, osobno.   - No nie mogę, to musi być sztuczne – Położył  rozwartą rękę na puszystej, krótkiej trawie. Mógł tak trwać i  trwać. Solista uskrzydlony zrobił sobie dłuższą przerwę więc, pora wstać. I poszedł przed siebie. Dotarł  małych pogóreczków, na  których widział długie, nie koszone nigdy  źdżbła trawy. U dołu, przy ziemi, suchej i jasno  brązowej, a  zielonej przy końcu. Wszystkie ułożone kulturalnie spod jednego ruchu grzebienia prowadzonego wiatrem, utrwalonego  deszczem. Pogłaskał je dla lepszego poznania i poszedł dalej wśród tego niecodziennego otoczenia, w stronę morza. Znalazł dwie nóżki pod piłeczki i ślady niezbyt trafionych uderzeń kija golfowego w postaci wyrwanej łezki trawy. Przeskoczył przy słupku przez metalowy płot z siatki i drutu kolczastego i zboczem wśród wysokiej dzikiej trawy i paproci chciał zejść niżej,   na dół do samej linii morza, ale zrezygnował usłyszawszy Ziuta z daleka.     - Marianek ! -  wołanie śpiącego na samochodzie Ziuta zerwało Marianka na nogi – Skończ to łażenie bykiem na niezdrowej trawie i daj no mi szybko…poziomicę!  Ziut użył maksymalnie swojego głosu, by nie dać mu wątpliwości, że to o co go prosi, potrzebuje natychmiast. I ma mu to przynieść osobiście niezależnie od tego, że sam miał do bagażnika siedemdziesiąt razy bliżej. Trwało to jednak jakiś czas zanim Mariankowi zechciało się zmienić co zamierzał.Enczko siedział  na uboczu, na krawężniku. Odpoczywał po celebracji nabrzeżnego piękna i zastanawiał się co Ziut kombinuje.

- O co mu chodzi – zastanawiał się Marianek w drodze do samochodu z obłoconymi butami na nogach. Wyjął poziomicę z bagażnika.

- Masz, Ziut, tylko wiedz, że czasy niewolnictwa już się skończyły- Powiedział dając mu żółtą, lśniącą nowością poziomicę. On  przetarł  ją ręką jakby od wewnątrz jego dłoń była wyścielona, cieńką,  delikatną flanelką. Zobaczył jak leży w ręce. Zrobił nią zamaszysty ruch w powietrzu i położył na dachu samochodu.

        

- O widzisz  ?  startuje następny, tam na tym wysuniętym w morze cyplu.- Widzisz ? startują dwa…są nad morzem… o kurcze leci jeszcze trzeci

- Może ci dwaj zapomnieli gdzie mieli lecieć - odpowiedział  Marianek

- To na pewno dowódca – zauważył Ziut

- Ziut, zobacz,   a  tamten macha skrzydłami…

- Durniu, przecież to wrona.,

 Popatrzał na oczko poziomicy i coś  nie był z tego zadowolony. Spojrzał dla odprężenia w dal… przed siebie, i..?

 - Kurde przed chwilą widziałem tam  nie daleko kupę szkockiego, wojskowego złomu na wodzie, a teraz, no nie widzę, odpłynął, czy co?

- Może sam zatonął, albo zatopili go rybacy, bo im płoszył ryby i rwał sieci. 

- Daj spokój, mam problem, masz kliny, może ? muszę ustawić oczko  poziomicy w środku- Marianek, człowiek z intuicją, podaje z kieszeni ten sam, który  miał wczoraj.

       

- No  o.. mamy… - Ziut odetchnął jakby to w jego kieszeni znalazł się ten klin. Teraz Enczko wstał i podszedł do nich leniwie. Spojrzał na nich. Spojrzał i na wskazania poziomicy.

- Co mamy ? , gówno mamy, wam ten kicz wokół w łepetynach poprzekręcał bardziej niż mnie– Odparł – Slepy, by zauważył a ty nie widzisz ? wczorajsza maślanka ci zaszkodziła i przytępiła myślenie co ?

 - O co ci chodzi ? – Zapytał Ziut   

 -  Jak to o co ? … Poziomica jest ustawiona idealnie. Prawda? A zobacz tam daleko, daleko , linię ciemno- szarego horyzontu,  linia  wody na tle   jasnego w  słońcu nieba,…

ta linia, orzesz ty cholera jest pochyła, skośna do naszej poziomicy, skośna do naszej poziomicy kupionej za takie pieniądze.  – Skończył  przebudzony do życia w środowisku Enczko.

- Hm … no cóż wygląda mi na to, że oni tu mają coś nieźle  popieprzone w tym krajobrazie, u nas tego nie było, oni tu mają… kurwa mać  pochyły horyzont – Ziut nie miał trąbki pod ręką, , by oznajmić światu swoje  geograficzne odkrycie. Odpoczął więc.

- Wiecie mnie się wydaje, że powinniśmy jeszcze sprawdzić pion, bo to wszystko mi strasznie śmierdzi, i jest to bardzo podejrzane – Enczko zarzucił swoje długie pasemko na coś powyżej czoła. I za chwile miał je z powrotem

-  aaa może tylko tutaj maja je pochylone, ale będą jaja jak się okaże, że wieża Williama Vallace jest również pochylona, … to w końcu w Sterlingu, - Marianek odzyskał już pewność siebie po cudem uratowanej  ręce - będą zarabiać na tym samym co w Pizie.    Może i nam się z tego coś dostanie..?

            

  Enczko zarzucił swoje szatynowe pasemko na opaloną czaszkę, nad zmarszczonym czołem, w takim stylu od ucha lewego do prawego jak by to była  pełna tęcza z rzadko wyodrębnionym  kolorem  fioletu w swojej barwnej prostocie.

 Muzyka z głośników  samochodowych już zamilkła. Słońce cały czas stało w tym samym miejscu. Nawet wiatru nie było by mógł oznajmić dalej, daleko, niesamowite odkrycie. Mewy w dalszym ciągu majaczyły ruchem w powietrzu, gdy tymczasem na asfaltowy parking weszła czarno – biała  pliszka. 

                                                        

                                                       koniec


autor: Zbigniew Gawiński




Średnia ocena pracy to:
Ilość głosów: 0

Zaloguj się aby mieć możliwość oceniania prac.



Komentarze (0):


komentarze  autor