Klub Literacki RUBIKON
Klub Literacki RUBIKON

Tony na trzy papierosy

Deszcz wreszcie przestał padać. Padał i padał tak beznadziejnie wytrwale. Szczelne ciemno-szare chmury, od prawie południa, przyspieszyły wieczór. Tak czysto jakoś w powietrzu po deszczu. Mokre wszystko. I chodniki, i trawa, i asfalt jak polakierowany. Takie czyste te powie- trze jakby go nie było. Rośliny napęczniałe wodą. Liście pochylone. Wróble strzepują mokre krople. Szpaki nie muszą już na siłę wyciągać z ziemi mokrych, zwisających i skręcających się jak korkociąg cienkich paróweczek.

I tylko ludzie z parasolami, tak bardzo boją się deszczu, tak bardzo boją się zmoknąć.

 

Wieczorem w przyulicznym pubie Chica jest zawsze ciekawie i kto wie czy nie najciekawiej, mimo niczym specjalnym nie wyróżniającej się reklamy, czystych na tle brudnych ścian budynku i okien jak wszystkie inne na tej samej ulicy. To może nawet nie być piątek, tu może nawet nie być ludzi. Chic ma na imię właściwie Charles . Ma w nogach temperament jest synem irlandzkiego emigranta. Jego matka jest Szkotką. Wysoki Charles, który do siebie kazał mówić Chic, i żadna gazeta nie napisała dlaczego?

 

Na szaro-co- dzień puste, samotne stoły, fotelo- krzesła z oparciem z przodu w podłokietnik, który jakby chciał zatrzymać siedzącego, ławy przyścienne i wysokie, tapicerowane zieloną tkaniną w ciemną kratkę, zresztą to wszystko co służy do siedzenia w pubie Chica z wyjątkiem sedesu, obite jest tak samo, sprawia wrażenie jakby było na zasłużonym urlopie. Stołki przy wysokim bufecie muszą podczas tych godzin odpoczywać chyba dwa razy szybciej, bo ich długie nogi powodują niesamowite naprężenia w konstrukcji. Dwa razy szybciej i bardzo długo ze względu na skręty w węzłach po kręcących się, dookoła swoich osi, pośladkach. Tylko telewizory zwieszone wysoko pod sufitem, jakby niegodne odpoczynku, męczą się dalej w kółko, i za karę i bez sensu. Pusty pub jak pusta muszla koncertowa z dwoma ekspedientkami nad drinkiem. Zajęte sobą ponad miarę, przy ladzie bufetowej pubu, z jazzem ze starych głośników, które nie dają żadnego smaku ze słuchania. Pewno lesbijki. Ciche ściany jakby je ktoś wygłuszył i pozwolił wypocząć. Powietrze tym razem nie niesie głosu sportowego uniesienia, ani żadnych zażartych rozmów. Z dowolnego dnia w tygodniu, oprócz piątku i soboty, najbardziej chyba, oprócz drzwi, cieszy się zielona w bohomazy wykładzina na podłodze w prostej drodze do drzwi toalety, która prostuje włókna, jak zielona trawa po przejściu buta.

 

O jak dobrze wyprostować się w zgięciach.

 

Polakierowane blaty bufetu i stolików, choć wypolerowane z odcisków kufli i szklanek, odbiją i tak już tylko rozlazłe światło ze swoich powierzchni. W pusty szaro-co-dzień powietrze trzęsie się, trzęsie się ze strachu przed dźwiękiem.

 

Pusty pub, nie tak smutny jak pusty, kościół podczas mszy w niedzielę.

 

W piątek wieczorem wielkie żniwa. To czas wielkich zbiorów. Drewniane drzwi stukają wtedy na okrągło o swoją ramę, wpuszczając jednocześnie wymierzoną dawkę ulicznego powietrza. Żaluzje w wąskich ale długich okienkach przy suficie, na podobieństwo fiszbinów morskiego olbrzyma, zaczynają za chwilę, po otwarciu, swoje jakby wodne falowanie.

 

Jest ekonomicznie gorąco. Ekonomia musi być ekonomiczna.

 

Chic lata po pubie jak podstrzelony. Często schodzi pod podłogę, ginąc powoli za brzegiem lady bufetowej, rozgląda się wtedy wokół, jakby schodził na wieki. Z godnością dowódcy łodzi podwodnej, opuszczającego punkt obserwacyjny przed zanurzeniem, zamienia kolejne fragmenty swojego ciała na pamięć o nich. Tam, pod podłogą, wymienia kolejną beczkę piwa. O miejscach siedzących, w tym dniu, najlepiej zapomnieć. Aby w piątek lub sobotę usadowić pośladki na krześle, to najlepiej jedno i drugie przynieść ze sobą. Wtedy też

trzeba zionąc ogniem lub wymachiwać maczetą, by dojść do piwo-poju pomiędzy stojącymi przed bufetem figurami z wosku. W powietrzu pełno różnych dżwieków nieokreślonej jakości. Nieco przyciemnione światło ze starych czterdziesto-watowek w pseudo kryształowych kloszach, jasno żółtego koloru, zamazuje kontury poruszających się niemrawo i siedzących jak martwi, usypiaczy piwa. Uspokaja i hipnotyzuje. Wyłącza nerwy. Nie słychać krzyku. Tylko głośne owacje i radość, zadowolenie, mają właśnie swoje prawo do istnienia w czasie chmielno-drink- whisky ekstazie.

 

W końcu i Chik wychodzi nad powierzchnię wody.

 

Przy stolikach przed toaletą trwają karciane rozgrywki i zawody w rzutach lotką w okrągłą tarczę. Gracze przy rozpakowywaniu kart, po rozdaniu, kołyszą się na krzesłach i eksponują swoje brzuchy w tak skomplikowanym zamyśleniu jakby za chwilę mieli puścić bąka, albo odkryć nową gwiazdę. Hazardowy sposób oddziaływania na przeciwników, za pomocą części ciała, który już dawno stracił swoją pierwotną siłę wpływu na świecie. Rzucający lotką, nadzwyczaj skupieni, a i tak nie wiedzą, w które pole trafią.

Chic sprytem białej piłeczki golfowej przemieszcza się po wzorzystej, tandetnej, wykładzinie, która we właściwy sobie sposób, przenosi tajnie na wypielęgnowane pola narodowej pasji. Spocony, biega prawie, po pubie z ręczniczkiem przerzuconym przez lewy bark. Sunie zwinnie, a to z piwem, a to, żeby powycierać brązowy blat stolika i zaczepić rozmową siedzących przy nim. Pozdrawia ich po imieniu. Czasem nie każe sobie płacić za zamówienie. To takie rzucanie wędki. Chic często to stosuje i to mu się widać po żniwach, opłaca choć wydawałoby się, że jego intencje doskonale rozumie tu każdy, z wiernych jak psy, piwo-żłopów.

Taka cicha wojna pozycyjna psychik Jedni wytrwale trzymają swoje portfele, otwierane jak im się wydaje, wolnym pragnieniem i nastrojem, a jemu nie pozostaje nic jak tylko łaskotanie i zmiękczanie ich uporu. Gra na czas: cierpliwości i sprytu. Chic kołysze się w kręgosłupie podczas slaloonu. Gna na skróty od stolika do stolika. Chyba go czasem jednak to siedzenie nad jednym kuflem, jak przy trumnie, denerwuje, kiedy zamyślony nie prowokuje rozmowy i nie pozdrawia głośno, wchodzących na powitanie. Niczym się nie jednak zdradza. Bardzo wysoki, sprawia wrażenie wysportowanego, i komunikatywnego. Łapie dziwnie szybko klimat chwili i miejsca i go natychmiast podminowuje. Ze swoim nieodłącznym ręczniczkiem, który mu służy jako ścierka pochyla się i pewnym ruchem krupiera wyciera pierścienie wody z drewnianego blatu stolika, jakby to były plastikowe żetony, które zawędrować muszą do najbardziej uśmiech -niętego.

 

Ziut, który cudem uniknął śmierci, wsunął swoją lewą rękę w gęstą brodę jakby spodziewał się coś tam znaleźć. Wzrok przemieścił po butelkach nad bufetem. Rzędem odwróconych do góry dnem, przygotowanych do sprzedaży w dawkach. I tak w wojskowym szeregu tylko, że do góry nogami, stoi na głowie, zwyczajny ale za to ogromnych rozmiarow ”bażant” z naklejką Famous Abbotsford w szklanym sąsiedztwie likierów, rumów, wódek i koniaków producentów z całego świata. Ziut sam nie wie, jakie wiatry go tu przygnały i wcisły w ławę przy niskim prostym stoliku w niewielkiej niszy. Tuż przy dużego formatu foto kopi pierwszej strony dwudziesto czterostronicowego The New York Times z april 16 1912 roku ze zdjęciem niezatapialnego nad powierzchnią wody i kolejnym, dostojnie prezentującym się kapitanem E.J Smithem w mundurze comandor of the Titanic z dwoma okrągłymi odznaczeniami. Wnękę tą utworzyły wysunięte do środka drzwi i ściana, na której miał oparcie tapicerowane na zielono. Wygodne na swoje plecy. Z ulicy nic zachęcającego nie przychodziło. Nic też interesującego w zapachu nie odczuł. W końcu spojrzał na całą baterię poustawianych na półkach wódek ,whisky, koniaków i likierów. Spojrzał na obsługujący dziś niezwykle uprzejmy i miły staaf . Aby nie budzić podejrzeń wśród obsługi, swoim natrętnym wzrokiem, udawał znudzony obojętność i przyglądał się zaokrąglonym fragmentom butelek Tam, pod wyszukanym kątem spodziewał się nie znaleźć odbicia najbliższej lampy. Podświadomie szukał niedoskonałości sprzątania.. Miał bowiem wczepioną w umysł fobię na punkcie czystości do tego stopnia, ze przy odkurzaniu wyciągał nawet roztocza z labiryntu utkanych splotów wykładziny i zagładzał ją w jednym kierunku tak, jak chciałby to robić ze swoimi włosami na głowie, których dawno już nie miał. Sterylną czystość zawdzięczał swojej młodszej o siedemnaście lat żonie , która nie pracowała w sanepidzie tylko sprzedawała śledzie oraz inne ryby niesolone na stoisku w dużym markecie. Pozostawiony po odkurzaniu jeden chociażby okruch wielkości no powiedzmy, a wielkość w tym miejscu i tak jest nie istotna, no… wielkości ziarnka gorczycy powiedzmy w końcu, musiał odpokutować samogotowaniem przez następny tydzień dla całej rodziny niezależnie jak mu wypadały zmiany w cyklu czterozmianowym. Kiedy uporał się już z tymi małymi drobinami na wykładzinie po odkurzaniu, które po prostu wciskał i tyle, następny tydzień samogotowania zaliczał za odrywanie dzieci od rodziców w rodzinie roztoczy.

 

- Dawno się z nikim nie kłóciłem, więc taki jestem samotny- Pomyślał Ziut kiedy Chic przyniósł mu na powitanie darmowy kufel złocistego piwa z pianką na kilkanaście milimetrów i kropelkami wody na szkle.

Małe kropelki rozmyte i rozlane na szkle kufla. Ziut nie złapał go oburącz, ale za to z szacunkiem jedną ręką, jak kiedyś codziennie „barburę”, to taka kopalniana odmiana młotka, i podniósł go na wysokość nie co niżej nosa. Dotknął dyskretnie zimnego szkła, przechylił lekko, niezbyt mocno, by się nie zakrztusić i nie ponieść głupiej straty złotego napoju. Napój bogów wlewał mu się zimną kałużą i zatopił język. Kolejne porcje niebiańskiego płynu przelewały się przez zaporę z zębów. Ziut pił, pił bez hałasu, soczyście i obficie z pragnieniem wielbłąda. Łagodnie i szybko przemieścił go po rozgrzanym przełyku i gardle do żołądka. Wszystko odbyło się tak naturalnie i normalnie. Zawsze się dziwił jakimi to się dzieje siłami, jakim przyciąganiem? Pierwszy łyk rozładowywał mu wewnętrzne oczekiwanie. Pierwszy łyk był zawsze dla niego orderem za doprowadzenie siebie, za wytrwałość, do takiej chwili. Ziut nie opuszczał prawej ręki. Wznosił ją powoli, powoli coraz wyżej. Z niedowierzaniem obserwował jak opada niżej i niżej powierzchnia złocista z pianką. Namiętnie przedłużył pierwszy łyk do połowy kufla. Odstawił szkło z piwem na tekturowej reklamówce. Nie mógł się sobie nadziwić, że z nadmiaru szczęścia nie skruszył cienkiego szkła w ręce, która z łatwością kruszyła, czarne, węglowe głazy pod ziemią przy pomocy ogromnej „barbury.”

Nie chciał Chica odrywać od oglądania meczu w golfa. Spojrzał więc jego śladem w ekran najbliższego telewizora pod sufitem.

 

Właśnie zawodnik, jeden, podniósł kij wysoko i pełnym zamachem , przy dziwnie skręconych stopach i widowni wielotysięcznej, opuścił go gwałtownie uderzając w piłeczkę tak, że poderwał garść trawy, która poleciała z mniejszą prędkością i szybko spadła jak zestrzelona kuropatwa. A piłeczka? A piłeczka, na której wzrok zamocował zawodnik z taką siłą jakby chciał tym sposobem narysować jej drogę do dołka, spadła w miejscu, w którym nikt się tego nie spodziewał. Grzeczna publiczność biła brawa soczystą ulewą.

Pierwsze piwko przemieściło się z rozkoszą na swoje legowisko. Ziut leniwie wyciągnął, bez skrzypienia, swoje gnaty, tak że wystawały niebezpiecznie za stolik i mogły być powodem nieszczęścia wirującego Chica. O tym nie wiedział, ale jego wyprostowane dolne kończyny od miednicy po zrogowaciałą skórę na pięcie doznawały wtedy zawsze, w tej nadzwyczajnej chwili, naturalnego przyrostu. Taka sylwetka i ułożenia ciała wraz z pianką na ściankach kufla po same dno, jak nie utkana nigdy firanka, dawały zawsze Chicowi sygnał do wymiany naczynia klientowi.

Ziut zrobił sobie małą przerwę w czytaniu kolorowej prasy polonijnej i przeniósł wzrok na wszystko wokół. Był bardzo zmęczony po wyczerpującym dniu na budowie. Miał zmęczone silnie dłonie i ręce po same barki głodne odpoczynku. Do jego stolika niepostrzeżenie dosiadło się rodzime towarzystwo. A nie opodal, z przodu, przy sąsiednim… Teraz dopiero zauważył, ze zdziwieniem…

 

- O psia mać… to Tony, zawsze w pracy w czystej i codziennie zmienianej koszuli, w krawacie, ten, który w rozmowie lubił sobie odgazować jelita przez kiszkę stolcową, albo podobne odgazowanie zrobić górnym otworem, teraz tutaj, z dwoma panienkami i panami na zmianę przy, mokrym od piwa, blacie, w ubraniu prawie roboczym. Tony tutaj, o jak dziwnie przecinają się ludzkie drogi - Nie mógł ze zdziwieniem poradzić sobie Ziut.

Tony to jego dawny pracodawca, który powodował Ziutowi produkcję zwiększonej ilości żółci gdy pamięć kazała mu wspomnieć tego finansowego oszusta.

 

Zapomnieć jak najszybciej o nim, choć na teraz. To taka nieodpowiednia chwila myśleć tu o nim. Teraz jednak chciał się oddać swoim myślom i pozwolić im bezwiednie poprowadzić się w nieznane krajobrazy. Miło mu tak było delektować ten czas i otoczenie bez wnikania w ich naturę i prawdziwość, i przeszłość. Miło mu było być oczarowanym tym złotym napojem elit, które natenczas spożycia dochodzą wielkości bogów. Napój już dawno rozlał się w krwiobieg Ziuta jak woda na rozlewiskach podczas powodzi.

 

- Czym jest moją samotność ? – Zaczął myśleć przy stoliku na zielonej tapicerowanej kanapie wśród rodzimego towarzycha. Nie bawiła go od dawna już rozmowa z ludźmi na schematyczne pytania: skąd jesteś ?, gdzie pracujesz?, ile masz na godzinę?, czy słyszałeś o pracy dla rzeżnika?, ile płacisz za pokój?, gdzie najtańsze jest piwo?. Z obrzydzeniem już przywoływał w pamięci takie jałowe jak popiół dialogi.

Nie miał nigdy okazji tego wypowiedzieć ale czuł się od przyjazdu jak wypluta uroczyście z wstrętem pestka czereśni. Tu gdzie nie mógł wniknąć w myśli ludzi i przeniknąć sensu dochodzących go zewsząd głosów czuł się jak wypluta pestka pod szklanym kloszem.

 

- Czym jest moja samotność? Ta wśród ludzi zaczepliwych życzliwością i rozradowanych jak w teatrze, obdarzonych tak dużą prostotą, spokojem, równowagą i nadzieją, a jednak podejrzliwych ?

Choć zadawał sobie to pytanie już kilkakrotnie nie umiał na nie nigdy znaleźć odpowiedzi. Czym ona jest? nie umiał na to odpowiedzieć. Czuł jednak w sobie jej wierność jak cień w słońcu. Chciał ją pokonać, musiał ją pokonać bo inaczej ona może go zniszczyć i zaplątać w swoje pajęczyny. Wiedział o tym doskonale.

 

- Kiedy ja nie będę samotny? Postawił sobie inaczej problem, skoro nie umiał odpowiedzieć na stare, trudniejsze, pytanie. Samotność wśród ludzi, innego niezrozumiałego w pełni języka i samotność wśród obcego krajobrazu i miasta. Dzieł Wielkiego Artysty.

Tak sobie pomyślał, że dopóki nie nazwie i nie poczuje jako swoje spotkanych kamieni i rzek, nie polubi drzew i ptaków, nie zacznie oddychać powietrzem jak dawniej, dopóki nie zrozumie, że to samo słońce wszędzie świeci tak samo, dopóki nie zrozumie, że nie jest przelotnym wiatrem lecz skałą, oraz, że śmieją się nie z niego lecz do niego, i do tego samego zachęcają, dopóty będę czuł się samotny.

Pozostawała mi jeszcze samotność w tłumie. Może tą pokonam wysiłkiem dla samotnych, których z tłumu wyłuskam, zamiast tkwić w nudzie, w beznadziei i w świecie pozornego netu?.

Pomogę im, tym samym może pomogę sobie - Kombinował po swojemu.

 

W końcu łaskawie Ziut spojrzał na najbliższe otoczenie przy własnym stoliku. Do ziomków dołączyła młoda brunetka i czule się przywitała z szczupłym jak tyczka do skoku wzwyż szatynem z pędzelkiem pod dolna wargą. Ziut zrozumiał, że ten młody człowiek z charakterystycznym zarostem pod ustami jest zapewne synem siedzącej na wprost niego około czterdziesto paroletniej blondynki, która ogniskowała towarzystwo jak kwoka. Drugie piwo Ziut pił z namaszczeniem każdego łyku. Inteligentnie. Przy stoliku odpowiedzialnym za produkcję płynu żołądkowego Ziuta, trwała permanentna wymiana osób i naczyń, ruch największy i zmieszanie jakiego nie ma przy innych stolikach. Ruch powoduje ciągłe zmiany, więc nie ma przy nim tematu, osoby i klimatu spotkania.. Tony wychodząc na papierosa obok Ziuta nie dal poznać po sobie, że odzyskał pamięć. Wrócił po wypaleniu, a może i szybciej i poszedł do toalety. Tymczasem Ziut dalej ze spokojem przerzucał kartki kredowe miesięcznika emigracyjnego z głową między stronami co ułatwiało mu ukrycie prawdziwego wyrazu twarzy i zwalniało z obowiązku minimalnej, grzecznościowej rozmowy, z chociażby blondynką, która dyskretnie zdradzała wyrazy zainteresowania jego osobą. Chciał mimo wszystko pozostać przy swoich myślach.

Tymczasem ekspedientka, uwolniona od nalewania i obsługi napływających kientów, nadzwyczaj ciekawie i nazbyt często kieruje wzrok w stronę Ziuta, co mu się niezmiernie spodobało. To interesujące spojrzenie kazało mu na moment zapomnieć co widział stojąc ostatnio przed lustrem ze szklanką i dziełem znakomitego ortodonty w wodzie niesolonej.

 

- Ależ ty jesteś głupi – Myślał i głaskał się po swojej głowie jak po lodowisku - Myślisz, że wszystko wokół jest takie jak pokazują ci twoje chore zmysły. Oko i ucho dają tworzywo a mózg je przetwarza w oczekiwania i złudzenia. Prowadzony nimi idziesz prosto jak ślepy za węchem. Zapytaj tej chwili, na zewnątrz, jaki jest jej obraz i natura a zobaczysz, że twoja głupota jest jeszcze głębsza niż myślisz.

- To co tak; tam, na zewnątrz, jest prawdziwe? Czy tylko cierpienie, w końcu śmierć, i miłość z wielką i pełną ofiarą ?, i praca, i praca na okrągło?

 

niech ci się nie wydaje więcej niż jest

 

Ale jak to poznać ? i rozdzielić ?

Nie wymyślaj za dużo. Lepiej zobacz i pokochaj jak jest. Cierpki jest smak ekonomii i grawitacji. Zycie ma swoją biologię i konstrukcję. Musisz przeżyć każdy dzień, wypełnić go staraniem i czynem, a nawet dziełem. Albo czymś zwykłym jak umycie zębów.

 

Spodobało się Ziutowi machanie ręką nad głowami żywych manekinów przez wysoką i zgrabną, i rozradowaną, blondynkę przy dystrybutorze piwa. Zaskoczony, mimowolnie odpowiedział tym samym, bez obfitego uśmiechu dostawczyni drugiego piwa.

 

- Nie pozwól tylko zmysłom na malowanie twojego czasu, zmieniaj i wytrwaj, dodaj trochę dobra, byś nie wpadł w naiwność, wytrwaj i nie stój, to trzeba zrobić ofiarą, ofiarą i sercem. I zawsze – mówił do siebie Ziut- niech ci się za dużo nie wydaje, bo nie wytrzymasz ze strachu. Choć nie jestem wiatrem, dobrze od niego nauczyć się trochę płynności zmian, i ruchu.

Tylko niech mi się za dużo nie wydaje – Ziut męczył się z sobą w kotłowaninie myśli- bo jeśli pójdę nową , nieznana ścieżką, jakby wydeptaną dla mnie, muszę być odpowiedzialny i wytrwały.

Moje fałszywe zmysły dają mi przecież moje marzenia, z których sok wyciska nadzieja, a przecież życie musi płynąć w jej korycie.

 

Zachowanie nie których pań z grupy zatrudnianych, wprowadzało Ziuta w starotestamentowe osłupienie. Odpowiadał jakimś podświadomym gestem. Nie chciał się pozbawić swoich przeżyć.

 

- Ale dopiero wtedy kiedy zawsze jest mi cholernie ciężko, a właściwie jak to podłe ściskanie w gardle i kamień w głowie, przetrwam – Wracały Ziutowi odłożone na bok myśli- Czuję czyjeś oparcie, znajduje się jakiś człowiek, pojawia się ktoś lub coś w otoczeniu i mnie podpiera i mnie wyprowadza,

kiedy samotnie trwam i wiernie idę wprost chociaż nogi mi się kołyszą pod ciężarem w niepewnym stadzie, w niewypowiedzianym bólu, dopiero wtedy gdy zostaję sam w trwodze zostaje jednak zawsze Ktoś lub coś pod ręką , kto czule ze mną męczy się tą chwilą, bym przebrnął i wytrwał do kolorowych w słońcu dni i ciepłych krajobrazów, bym wytrwał i zobaczył jak najwięcej z tego co zrobił Najwyższy.

 

Ziut już nie mógł dalej wysunąć swoich nóg. Drugie piwo szło mu tym razem jak boso po ściernisku.

 

Żeby szczur mógł zostać przyjacielem Ziuta to musiałby wiele dopłacić. Głęboko pod ziemią gdzie nie ma nadmiaru żywych istot, żyjących tu dobrowolnie w tych grobowych ciemnościach, gdzie nie ma nawet zachmurzonego nieba ani brudnych rzek i nie widać dymiących kominów ta ohydna bestia z łysym ogonem nie budzi takiego wstrętu jak, tam, wyżej.

Ziut w swoim czarnym i brudnym a jednocześnie zaoliwionym ubraniu i zakurzonej węglem twarzy jest tak wtopiony w otoczenie ścian węglowych, że na ich tle gdyby nie święcące bielą tęczówki jego oczu i lampka górnicza można by mieć wrażenie o poruszającej się w istocie czarnej mażi wśród wydobywczego sprzętu i urobku. Trudno tej czarnej chmurze nadać cechy ludzkie i uwierzyć, że posiada w sobie kształt człowieka.

Na dole na kopalni nikt nie rzuca w szczury czymkolwiek i nie wystawia się trucizn. Bywa i tak, że pozostawia się im kawałki pokarmu do zjedzenia. Te ryjkowate gryzonie szanują hierarchię społeczna i nie wchodzą pod ziemią człowiekowi w drogę trzymając się w ukryciu. Brak szczurów w dość długim czasie, ich nerwowe zachowanie daje ludziom jak pulsująca czernią chmura, sygnał, że zbliża się obsybka, usuniecie ściany lub zawał chodnika. Takich informacji głęboko pod ziemią nigdy się nie lekceważy.

Ziut na przerwie śniadaniowej prawie w całości zjadł chleb z topionym ze słoniny smalcem. Ręką zaczął szukać termosu z ciepłą herbatą i butelki z sokiem jabłkowym. W torbie zawieszonej na obudowie naprawianego kombajnu, w której to powinno być i nigdzie indziej, nie znalazł. Przełknął ze zgryzoty ślinę i pogodził się z faktem, że kolejny już raz z własnej głupoty nie napije się niczego po zjedzeniu chleba. Wyciągnął jednak duży pomidor i w niego wbił swoje zęby, by zadośćuczynić sobie brak picia.

Z nie zjedzonych kromek chleba odłamał dwa nieduże kawałki i pozostawił w miejscu, z którego czasami słychać było cieńkie piski. Tak miał w zwyczaju. Nie zdążył odejść i podświetlić miejsca, gdzie pozostawił jedzenie, a zazwyczaj go już tam nie było.

Nie trwało długo i wrócił do pracy nad remontem kombajnu. Wziął klucze do podręcznej torby, oraz do ręki najbardziej inteligentne narzędzia na kopalni czyli łom i przecinak oraz młot. Podświetlił sobie latarką w hełmie miejsce gdzie pozostawił jedzenie. Było dalej w tym samym miejscu i w całej ilości. Był pewien, że widział wcześniej nie raz w świetle latarki znikające między dużymi kawałkami węgla i stalą sunące cienie z długimi łysymi ogonami.

W pewnej chwili, kiedy znalazł się miedzy wrzecionem kombajnu z wystającymi, diamentowymi skrobakami a węglową ścianą, nagle, bez wymaganego dźwiękowego sygnału ostrzeżenia, ktoś włączył tą machinę i uruchomił prawie trzymetrowe ogromne wrzeciono w ruch wokół swojej osi. Ziut odsunął się do tyłu na ile pozwalała mu ściana. Przesunięcie na boki było niemożliwe ponieważ znalazł się właśnie w wyżłobionej niszy. Wystające twarde skrobaki, które na co dzień złuszczają ścianę z węgla i kamieni teraz zaczęły szarpać jego odzież. Miał ją mocno już spraną, nadwyrężoną i przepoconą, a teraz i zaoliwioną i mokrą. W tym opłakanym stanie nie stawiała diamentowym ostrzom, nie znającym litości dla życia , żadnego oporu.

 

Podobnie było i z jego żebrami.

 

Miał dostać wielkie odszkodowanie, jak liczył sobie po cichu. Zresztą kumple trąbili, że tak będzie. Wypadek jednak trzeba było dla dobrej statystyki pracy kopalni, ukryć i o odszkodowa niu było cicho. Nie mógł wrócić do dawnej pracy. Jedynym wyjściem był wyjazd za granicę. I tak spokojnie, by nie powiedzieć naiwnie, czekać tam na pieniądze.

 

Ziut podniósł wzrok znad kolorowego pisma. Nie skierował go jednak w stronę toalety tylko tępo spojrzał na wykładzinę tak aby zobaczyć tę sylwetkę, która kiedyś klepała go po plecach a w końcu zatrzymała jego należne wynagrodzenie. Otrzymywał pieniądze w woreczku foliowym. Tony nie siedział w kiblu długo. Teraz wraca. Ma zapięty już rozporek , a na granatowych spodniach z jeansu nie widać kropel moczu. Z papierem toaletowym też sobie sprytnie poradził. Nie wystaje mu z nogawek ani nie zwisa przez pasek. Krokiem poruszającego się balonu dolazł do siedzenia, usiadł przodem do drzwi. Natychmiast umoczył język w piwie w hałście zaległoś --ci. Ziut schował swój cały tułów w niszy. Wystawił poza krawędź kremowej ściany swoje nogi zakończone skarpetkami w butach. Założone jedna na drugą w kolanie. Celowo i z premedyta cją, by tylko to reprezentowało jego osobę w polu widzenia znienawidzonego krętacza.

 

- Niech ma je zawsze, na widoku kiedy tylko spojrzy w moją stronę -. kombinował Ziut po cichu - Jeśli tylko zechce zawsze może przyjść i pocałować mnie w podeszwę, albo zawiązać od nowa sznurowadła mojego lewego buta, jeśli tylko ma czyste ręce. Prawego lepiej niech nie rusza, bo go nim chcę kopnąć w wielką, jak balony do lotu, dupę. Jeśli oczywiście będzie do nich podobna czystością – Ziut zawsze myśli bez hałasu.

 

I kiedy poczuł się już jak przewodnik po przebiegu prądu, wyszedł. Drzwi pubu Chica, samoczynnie zamknęły się za nim. Postawił wysoko kołnierz swojej starej sztruksowej marynarki i poprawił przewieszoną przez bark torbę. Na skrzyżowaniu ulic nie zobaczył oprócz kota, żywej duszy. I deszcz dał sobie wreszcie święty spokój. Włożył ręce do kieszeni spodni i w żadnej z nich nie znalazł nawet guzika. Zacisnął je w pięści. Skrócił usta w kącikach. Pochylił głowę i tak sobie szedł, szedł przed siebie, byle gdzie, byle dalej, byle do nikąd.

A jego do bólu skurczone ręce, ogrzane wreszcie własnym ciepłem, na które zawsze mógł liczyć, rozprostowały się po czasie, a wtedy podniósł głowę i spojrzał wreszcie pewnie przed siebie.

 

 

Perth Scotland 2008


autor: Zbigniew Gawiński




Średnia ocena pracy to:
Ilość głosów: 0

Zaloguj się aby mieć możliwość oceniania prac.



Komentarze (0):


komentarze  autor