Klub Literacki RUBIKON
Klub Literacki RUBIKON

Piskliwa ścieżka

 

Powszechny gniew na ustawę ACTA, która zapowiadała uczciwy, honorujący prawo autorskie i własność intelektualną, dostęp do Internetu, dał posmak, jak mocno Sieć nas pochwyciła i z jaką natomiast energią odsącza szanowane wzorce, probierze jakości. Internet rozsądniej uznać za przestrzeń nie tyle norm, co uniesień; posługujemy się tutaj czasownikami lubić albo nienawidzić. Jednak opis tego zjawiska będzie chybiony w terminach ustrojowych, tak przydatnych do objaśnienia licznych uwikłań rzeczywistości totalitarnej. Mówiąc o władzy nad informacją, o zarządzaniu kryteriami ocen, modelowaniu świadomości, względnie o wartościowaniu informacji stopniem emocji, jakie mogą wzbudzic, przeoczyłoby się, tak jak 30 lat temu, uwikłanie kluczowe: brak społeczeństwa.

„Wprowadzenie socjalizmu równa się obaleniu społeczeństwa”1, adresata zmian, w tej sytuacji obojętne już, czy narzuconych w drodze rewolucji, czy w toku jakiegoś spowolnionego procesu, gdyż niezmiennie jest to dzielenie przez zero. Jeśli przyjąć powyższą diagnozę, zauważymy, że socjalizm nie wyczerpuje sprawy. Do obalenia społeczeństwa, rozbicia go na koterie, wiedzie oczywiście każda faszyzacja; istota faszyzacji polega na uśmieciowieniu międzyludzkich powinności i zobowiązań. Grupy ludzi zaczynają przypominać rozebrane na części auto. Rozłożone na plandece części mogą mieć świetną markę jak radziecki balet, jak raporty klimatologów na katowickim szczycie COP24 2018; mogą być tedy sprawne, zgadza się ich liczbowy stan, ale całość nie spełnia swojej funkcji. Internet zatem, zjawisko postkomunistyczne, posttotalitarne, od samych narodzin rozporządza wysypiskiem gruzu.

To znaczy, że nie mamy kultury. Już Simone Weil, „mistyczka-buntowniczka”, „ta szalona! ta wariatka!”, jak nazywał ją Józef Czapski, odkrywała (z konsternacją, ponieważ przyszło jej żyć w epoce kultu masowości i jednomyślności – zmarła w 1943): nie ma sztuki poza społeczeństwem. Ale nie ma też kultury bez sztuki. Sztuka nie jest tylko zbiorem dzieł: Kafki, Manna, Babla, Strzemińskiego, Prokofiewa, Brunona Schulza. Osławione twarde, oparte na strachu więzi społeczne chroniły wyłącznie sam (anarchiczny, bo śmieciowość faszyzmu to anarachia) proces produkcji.

Zamiast odtwarzać społeczeństwo, po 1989 odtworzyliśmy zaledwie skromną ilość instytucji dobra publicznego. Miały na celu ochronę jednostki, w praktyce jednostki już potężnej, wpływowej, okopanej na swoim, a nie jakość więzi miedzyludzkich w pracy, kościele, mediach, banku, szkole i sklepie, które stały się prawie natychmiast ponownie uśmieciowione i niech za przykład wystarczy kredyt na papierosy, jakim kioskarz służył małoletniej córce swojej stałej, lubianej klientki. Żałosną społeczną ruinę puściliśmy na przemiał w tryby wolnego rynku. Rynek zaś stał się faszystowski z momentem połączenia śmieciowości oraz fascynacji. Wykluczał kopniakami całe grupy, całe środowiska, przerzucał się na sfery trwożnie dotąd chronione, przykładowo miłość i świętość. Zamiast społeczeństw reanimowaliśmy bowiem państwa. Stały się znów podmiotami na politycznej mapie; wymieniono w nich aparat przemocy na mniej dolegliwy; w Polsce upaństwowiony został nawet największy związek wyznaniowy, państwo wraz z nim wessało i mieli naszą moralność. Po półwieczu desocjalizacji upaństwowiona moralność nie wyklucza się z przestępczością, chciwością, mściwością, podejrzliwością, rozpadem rodzin, znieczulicą, nałogami. Lecz powtórzę, chodzi o ludność, jaka przed desocjalizacją komunistyczną i na skutek wypędzeń, przeszła desocjalizację w postaci II wojny światowej z jej składową, a mianowicie zagładą Żydów. O tej wyrwanej dziurze nie było jak myśleć, bo na to, co się stało, nie istniała żadna nazwa. A jednocześnie, jak skonstatował Theodor Adorno, rozrost słownika o neologizmy w rodzaju holokaust, czy, w sensie już ściśle prawniczym, ludobójstwo, dał początek „uwspółmiernienia”, przyswojenia, ustawienia „tego” w jednym rzędzie obok innych zbrodni. Tyle, że ludobójstwo nie jest zbrodnią w tradycyjnym znaczeniu występku przeciw powszechnie uznawanemu systemowi wartości, i dlatego popełnianą przez margines. Ono wynika z powszechnego systemu wartości; tylko margines mu się przeciwstawia.

Z drugiej strony, przy ogromie tej dziury było nam łatwiej o uniki. Na gruncie filozofii uniwersyteckiej, oczywiście każdy potrafił zdyskredytować tezy ludobójczej ideologii, zwłaszcza upadłej już, jak nazizm, atoli fenomen nietykalności Heideggera pozostawał nietykalny. Punktowe skupienie na błędach logicznych, na naruszeniach standardów myślenia i aksjomatów światopoglądowych, wygłuszyło głębinowe emocje zupełnie tak, jak u korektora naukowego artykułu, pochłonietego poprawnością interpunkcji, spacjami, dysgrafią – lecz nie treścią. Powoduje też znudzenie w wypadku zbyt odległych, zbyt swobodnych ekstrapolacji, jakie mogłyby zaintrygować. Uniknęliśmy więc przez długie 50 lat namysłu nad faktem, że poza Czechami,w całej środkowo-wschodniej Europie już przedtem doszły do władzy zabójcze dla więzi społecznych systemy albo wręcz oddolnie organizowane formy współpracy z totalitaryzmem, że pewnymi fluidami wniknęły nawet do myślenia o psychice czyniąc ją śmieciową, bądź też teorii artyzmu, czyniąc go śmieciowym. Zanik społeczeństwa oznacza porwanie na strzępy więzi już rozpaczliwie zasuplonych. Owszem, są one wciąż między-ludzkie, ale u nikogo nie prowadzą do pokładów autentyczności. U jednostek, które straciły straciły kontakt z własnym ja, więzi z innymi dostarczają okazji do pozerstwa, kłamstwa, manipulacji. Tak więc do Sieci wpadł gruz, a wraz z nim człowiek, wszakże tylko jako obywatel, konsument oraz towar.

Jednostka zmienia się w niepochwytnym zgoła kierunku. Kultura, nawet w ujęciu strukturalizmów, nie da się wyobrazić bez jednostki. Społeczeństwo istnieje tylko tak długo, jak długo konkretny człowiek jest drożny psychicznie, jak długo to szanuje i tedy godzi się na własną tożsamość. Rolą społeczeństwa jest mu to zapewnić. Kultura ustala formę zbiorowej zgody na drożność; jest ową formą.

Sztuka odpowiadałaby ujawnianiu kontestatorskich „wrażeń” doznawanych podczas przechadzek po psychicznych wnętrznościach, niczym podziemnymi kanałami. Sztuka obrazowa i literacka pozwoli tu na dystans niemożliwy w wypadku sztuk operujących takimi zmysłami jak dotyk, smak, węch i równowaga. Jednak „’wszystkie wrażenia zmysłowe odebrane od rzeczy świata materialnego, budzą najpierw w człowieku uśpione władze duszy i wprawiają je w czynność, a będąc początkiem wszystkich działań umysłu, są zarazem początkiem wszystkich działań i myśli’” – powtórzę za Ryszardem Przybylskim słowa Jana Śniadeckiego, oświeceniowego matematyka i astronoma, skasowanego jedną pseudoballadą Romantyczność przez nasz zadufany, obrażalski romantyzm. O tym za chwilę, bo jeśli chodzi o dziurę wyrwanego żydowstwa, i jeśli je wolno tutaj wstępnie potraktować jako nieco inne wzorce społeczne i ludzkie niż kultywowane wokół, jako mianowicie implanty mikro społeczeństw2, to sztuka po 1945 uniknęła ukazywania stanów ducha kata oraz świadka, choćby ich gotowości do tworzenia nazizmu „z ludzką twarzą”, choćby miał on polegać na urządzaniu sobie nocy kryształwych bez płacenia za to wielodniowym kuleniem się w schronach przeciwlotniczych.

To, o czym teraz mowa, pozostawiło uśpione „władze duszy”. trwało ukryte za upozowanym choć szczerym oburzeniem, ukryte za słowem-kluczem „och, to jest nieludzkie”, podczas kiedy było jak najbardziej ludzkie, doświadczane wcale nie tylko pod przymusem, niekoniecznie ze względu na czyjeś osobiste konflikty, prawdopodobnie wysoce skomplikowane, ze skazanymi na śmierć. Pisałam kiedyś w „Notatniku Teatralnym”, że istnieje aspekt Auschwitz jako ohydnego spektaklu toczącego się w body language: każdy niuans odkłada się w ciele (widza też, ma się rozumieć!) wyrazem oczu, zmianami cery, ubywaniem wagi, mimowolnymi reakcjami na huk, na krzyk blisko ucha, na pewne potrawy, zmianą potrzeb seksualnych i, osobno, zachowań seksualnych, problemami z pamięcią, snem i koncentracją. Chodzi o to, że nie da się oddać inaczej wydarzenia, ponieważ każde odstępstwo ‘plastyki’ wypacza treść spektaklu. Czyli wglądu we własne ja.

Otóż doświadczenie demolki psychicznej i społecznej ujmowano artystycznie językiem „sprzed”, a publikowano wyłącznie jako doświadczenie ofiar, a nie katów, także biernych – bierność otoczenia to przecież bierna agresja. Zresztą, przytłaczała skala tego doświadczenia. Adorno zadał pytanie, czy aby w ogóle po Auschwitz jeszcze jest możliwa poezja; być może przedwcześnie, pochopnie Adorno wycofał się i ostatecznie zbagatelizował swe przesłanki, jakkolwiek gdzieś właśnie w tym czasie poezja faktycznie utraci impet twórczej radości profanatora-odkrywcy, traci frenetyczną moc. Filozof zdobywa się raczej na stwierdzenia w rodzaju „poezja stanowi zawsze w pewnym sensie przeciwieństwo poezji”3. Nikt już nie tworzy wysokiej liryki wyśmiewającej jak Bertolt Brecht, trupy na pobojowisku. Ani porywającej w bój o cokolwiek. Po I wojnie światowej artyści krzyczeli, że wojna jest idiotyzmem, Bertolt Brecht wyśmiewał trupy na pobojowisku. Po II wojnie błazen nie może już być bardem. Błazen staje się intelektualistą. Prawda duszy i wysokie C absurdu będą odtąd domeną muzyki. Dla Paula Celana, ocalałego rumuńskiego Żyda, błyski genialnych poetyckich skojarzeń były bynajmniej nie metaforami, a raczej przełamywaniem oddechu w trwającym jeszcze szoku, były faktem wyksztuszonym „przez kraty słów”.

 

Internauta protestuje znacznie zacieklej niż opozycjonista końca lat 80’, lecz przedstawia sobą nieomal dowolne zlepki osobistych pragnień oraz potrzeb – z zachowaniami. Upostaciawia deprymującą jednoczesność bycia na niby i naprawdę, bycia sygnaturą, buchalteryjnym numerem konta względnie hasełkiem, z byciem najdosłowniej – każdym z nas. Zwycięski w tym sporze, wciąż wolny internauta (będę mówić o polskim) w obu swoich wcieleniach, mianowicie konesera zasłuchanego w podkradane piosenki Hołdysa, oraz abnegata, który chromoli zarobki ‘elyty’, nie znał szczegółów ustawy, z jaką walczył. Wierzy do dzisiaj, iż po to upubliczniono wersję oficjalnąACTA czyli Anti-Counterfeiting Trade Agreement, aby ukryć tajne klauzule. Aż dygoce na myśl o naiwnym sprowadzaniu mocodawców ACTA do nazwisk pod cyrografem, skoro są labiryntalni, są wielkimi korporacjami, hakerami w służbie zbrojących się po zęby generałów Państwa Środka, trollami Putina i jego sobowtórów, siatką dżihadu, zachodnimi bankami albo Opus Dei, Greenpeace i zarazem lożą masońską, i zamieszczają swoje fotografie wyłącznie w celu kodowania podłych instrukcji w pliku graficznym. Fotka to tylko zbiór pikseli, które, przełożone na język cyfrowy, pozwalają utworzyć ze 300 000 znaków, 150 stron maszynopisu. Dla internatuty to najlepszy dowód, że pokonał zmowę mrocznych sił. Pokonał ją, ponieważ odważa się odrzucać normy etyczne, religijne, językowe, dyscyplinę interesów, dobrego smaku oraz tzw. wiedzy ogólnokształcącej. Na portalach powiada, że nie ma pieniędzy na kulturę. Jedyne, co ma, to perspektywa bezrobocia wobec najwyższego w Unii uśmieciowienia rynku pracy. Trudno w takiej sytuacji oczekiwać, by stanął do światowych zawodów palenia fajki jak Bronisław Geremek i w przerwie nienaganną francuszczyzną rozmawiał o Quattrocento.

Znowu cofnę się w czasie. Ludzie opozycji lat 80’ poznawali przepisy, kodeksy a także konkretnych polityków „systemu”. Pisali do nich listy otwarte, wypijali bruderszaft. Popatrzmy: panował iście jaspersowski personalizm na poziomie konferencyjnym. W wypadku internauty nie wiem, czy jest młody, czy siwowłosy, czy jest skinem, biskupem, goprowcem czy galerianką. Czy pójdzie na wybory, czy też od komputerowej gry, polegającej na snajperskim strzelaniu do własnego prezydenta, zbyt się uzależnił, aby podnieść tyłek ze stołka, wyrysować krzyżyk i wrzucić kartę do urny. Hejtuje dziennikarzy, skutkiem czego Polska spadła na 58 miejsce w Rankingu Wolności Prasy, opracowanym w 2018 przez organizację Reporterzy Bez Granic. Przy pozorach wszechwiedzy czerpanej z Sieci jego kontakt z rzeczywistym światem bywa wątlutki, bo nawet obiad matka stawia mu pod zamkniętymi drzwiami pokoju. Nie wiem tedy, czy on istnieje, czy nie jest sztuczką speców od technologii cyfrowych, zwidem swojej matki. Tak czy inaczej, nikt nie ma pojęcia, kim jest ktoś, czyj nick brzmi na przykład klaps, Yiorg 14 albo banan w soczku.

Internet wymknął się spod kontroli, co internauta czuje. Chce więc labiryntalności. Chce błyskawicznych rekonstrukcji siebie-składaka, operuje fikcyjnymi tożsamościami. Internetowe „wszystko” właśnie dzięki chaosowi oraz anonimowości oddaje, bardzo precyzyjnie, nasz rzeczywisty świat.

 

Internet jest na wskroś rzeczywisty, ponieważ jest magiczny. Jakie to dziecinne? Ba, Internet jest dziecinny. Klikasz, jak na desce surfingowej wnikasz do Wikipedii, pobierasz wiedzę o czym chcesz, o Dwurniku czy pornolach, Babie Jadze i UFO, nie musisz łamać sobie głowy, gdzie jest biblioteka i opera, ani dlaczego przytulne dzielnicowe kino za 2 złote znikło i mam Multiplex za 24 złote, w nim na szczęście Wenus w futrze. Osobno, nie łamiesz sobie głowy tym, co dzieje się ze złotowłosym chłopczykiem, aktorem w Pasoliniego Salo czyli 120 dni Sodomy. Internautka mówi mi, że to bezprawne wścibstwo, skoro żyjemy w epoce, gdzie na codzień spotyka nas najmniej przemocy i nie wolno jej stosować nawet wobec zwierząt. To prawda, aczkolwiek sam Pier Paolo „został rano 2 listopada 1975 znaleziony na plaży w Ostii. Zginął w noc Wszystkich Świętych. Miał zgniecioną klatkę piersiową, połamane żebra, twarz czarną od sińców, zmiażdżony nos i szczękę. Palce rąk były połamane albo obcięte”, podawały gazety. Internautka: „bez aluzji do księdza Popiełuszki!”

Tworzą się niemniej pokłady wiedzy fikcyjnej, po części magazynowanej poza mózgiem, gdzie z kolei krąży ona trochę analogicznie do zjawisk zachodzących w atmosferze, bo dochodzi do skupisk pewnych drobin, do ich miękkich lub gwałtownych przemieszczeń, tornad, śnieżycy, jaka zasypuje nam ekrany monitora wbijanymi głęboko, samą swoją piktograficznością, memami w rodzaju zdjęcia Józefa Stalina z 1902 roku; ukazuje się ono bardzo często z patriotycznym podpisem jako młodego Piłsudskiego. Setki lajków!4 Tu przypomnę cechę myślenia opozycjonistów lat 80’, których moralny sukces otworzył na oścież bramę Internetu: uznali mit za zbiorową ułudę, za celowo aplikowaną masom fake-prawdę i w takim znaczeniu termin mityczności króluje w polszczyźnie. Paradoksalnie, masowy odbiorca przyjmuje fake-prawdę za własny najprawdziwszy mit, wszakże w znaczeniu nadanym mu w etnologii, mianowicie – trafiający w sedno, jak mit smoleński – że polskie elity zdolne są do wszystkiego. Ale mit nie ma nic z ogólnikowości. Jest precyzyjny, rzetelny. Mówi o problemie, którego usunięcie wymagałoby zmiany paradygmatu kultury. Mit diagnozuje miejsca, gdzie kultura się sypie i gdzie narasta problem ze śmieciowym społeczeństwem: państwa takich społeczeństw są niebezpieczne, napytują jedynie kłopotów i przysparzają wstydu. Dodam, że koterii, na jakie atomizuje się społeczeństwo, nie należy mylić z antagonizmem klas; klasy posiadają jakiś wspólny interes i dlatego mogą istnieć w symbiozie z resztą populacji. Koterie są pasożytnicze. Właśnie dlatego mit przemawia językiem magicznym; tylko w takim ośmielamy się na prawdomówność.

 

Powtórzę, nie wyśmiewam galerianki i nudnego gimnazjalisty wciągającego dymek z dopalacza, są bowiem owocem szlachetnych opozycjonistów tańczących na ruinie Muru Berlińskiego. Próbuję sobie odtworzyć dojrzewanie tego owocu. Kulturę kształtuje jej sztuka. Doktryny edukacyjne mogły mamić przyjaznym tonem, ale sztuka ery Solidarności była niemiłosiernie hieratyczna. Była niezdolna do zabawy jako źródła kultury. Wartości. Przybijany do krzyża Zbawiciel a nad nim rozkraczony zomowiec. Czerń i biel. Negacja prawomocności absurdu. Negacja uroku absurdu. Już od lat 70’ sztuka świadomie ograniczała symbol, oderwanie od tu i teraz; coś, co było w wypadku Celana albo Różewicza odruchem albo niemożnością, artystycznym opuszczeniem rąk, dostąpiło rangi obowiązującej konwencji literackiej. Konwencji niekoniecznie zresztą osobiście lubianej, niemniej gwarantującej pozycję na literackim rynku; należy pamiętać, że mówię tu o rodzicach pokolenia, które „nic nie czyta” a książka rangi Paula Celana bez jego markowego nazwiska byłaby dla wydawcy nieopłacalna.

Komunistyczne ‘tu i teraz’ podlegało cenzurze, w rezultacie wszystko, co ukazywało się w obiegu oficjalnym, miało przyzwolenie cenzorskie, a to, co w drugim obiegu, przyzwolenie Kościoła i zachodnich, z reguły politycznych mecenasów. Chodzi mi o wyczuwalny nad sztuką niski pułap publicystyki, układności, zatem rodzaj manipulacji, ta zaś zawsze powoduje konflikt z wielkim realizmem. Nie jest trudno o wyniosły stosunek opozycjonisty do realizmu, na jakim wyrastał zachodni underground; opozycjonista nie miał i nie chciał mieć doświadczenia wykluczoności.

Z tego punktu widzenia realizm opozycjonistów był zarazem koturnowo apolliński. Poezja Jawienia, Barańczaka, Herberta, którzy nigdy nie posunęli się do zatracenia własnego ja ani do bluźnierstwa, ani odrzucenia świata pojmowanego jako własność człowieka, i nie odzyskiwali wzroku innego niż podsuwany z zewnątrz w gotowych formułach, wytyczała pion ku niebiosom. Przyświecała jej kultura jasna. Mickiewiczowska. Sprawiedliwa acz wyrozumiała. Godna czci. Mało kto wtedy orientował się dokładniej w mitologii Apollona. Przemawiały do wyobraźni obrazy takie: oto wyprostowany Apollon gra na Parnasie w otoczeniu Muz, spokojnych dziewic. Trzyma lirę lub harfę, ucho czułe jak u Chopina w Łazienkach. On nie uwodzi Muz, nie pozwala sobie na absolutnie żaden obleśny gest. Wzniosłość, jaka wymaga usytuowanego niżej audytorium, słodki smutek samowystarczalnej duchowej emigracji z uczt olimpijskich! Hierarchizacja zamiast spazmu! A zatem lira i harfa. Apollonowi przynależą instrumenty niosące uporządkowane ukojenie. Nigdy nie wydają dźwięków hałaśliwych, piskliwych, burzących ład jak Dionizosa fujarki, flety, syringi, aulosy, jerychońskie trąby czy saksofony. Dionizos lubi dęte instrumenty, a w ekstatycznym uniesieniu nie trąca się w nie ani nie muska strun ręką subtelną jak strusie pióro. Na dętych gra się pełną piersią, całym ciałem. Orgia to znaczy pełnia. Dionizyjskość bez orgii jest nie do wyobrażenia, jest nonsensem. Orgia bywa pokraczna, tragikomiczna. Zezwierzęcona – czyste przeciwieństwo apollińskiego spokoju. I agresywna, a w tym zwracająca się z pazurami przeciw wszelkim Orfeuszom. Aczkolwiek Apollon co jakiś czas opuszczał słoneczną Helladę i udawał się hen, na zaśnieżone północne stepy, nad górny Dniepr i Don, i tam zamieniał się w skowyczącego wilka. Mógłby mieć zarośniętą twarz Jacka Nickolsona w Wilku Mike’a Nicholsa. Przemieszczał się też powozem zaprzęgniętym w mnóstwo piszczących myszy, te zaś uważano za zwiastunki śmierci.

W swoim znakomitym eseju przed laty Ignacy Danka przedstawiał, jak zdumiewająco konsekwentnie mity ukazują tego boga jako zimnokrwistego zabójcę. Makabryczna natura Apollona i apollińskości została całkowicie wyparta z obrazu, jakim delektuje się koneser: jego Apollo z Bellac, Apollo Belwederski nie ma nic wspólnego z ujuszonym Zazdrosnym Bogiem, dyszącym nad ochłapami rozdartego właśnie rywala, Marsjasza, świetnego twórcy, ale zaledwie człowieka. Marsjasz stanął do rywalizacji, przegrał. Co powtórzyło się w duchowym inkubatorze lat 80’ i 90’, przy czym Apollon pożarł także sztukę, czy też, ściślej to ujmując, wyżarł ze sztuki mana. Ze sztuki w jej rozumieniu tradycyjnym: podziwianych dzieł, wobec jakich stawaliśmy pokorni a dzisiaj je mijamy bez zaciekawienia. Pokora to uszanowanie autonomii, przeciwieństwo władzy. Daniel Olbrychski wprowadził prymat impulsywnego gestu nad autonomią dzieła. Wbiegł z szablą na wystawę i pochlastał niestosowne fotografie. Ten genialny aktor, rewelacyjny odtwórca roli pana Kmicica, wcelował się zarazem głęboko w podświadomość polską, ta zaś jest wciąż sarmacka. Zawładnął galerią. Przetarł drogę swoim następcom w brutalności. Masowy odbiorca woli coraz intensywniejsze obrazy w cyberprzestrzeni, woli mowę internautki Ruchadełko leśne od Pana Cogito a nawet Ziemi jałowej, Wycinki, Wujaszka Wani – oklaskuje takie utwory z zupełnie innego powodu, oklaskuje po prostu wypatrzone za plecami idola konfitury.

Jeśli sztuka oddaje to, co podświadome, artefakty zaś są tylko jednym z elementów sztuki jako zjawiska, wolno rzec, iż sztuka zmierzchu realnego komunizmu oddawała skryte pragnienie charyzmatycznej władzy w odpowiedzi na brak spazmu. Ponieważ władza była konfiturami, do słoika sztuki wkładano palce, aby ukradkiem je chociaż oblizać. Zwykle na skromnym poziomie szlachciury bez pretensji do wojewodzińskiej buławy. Nikt zgoła nie pragnął cytować markiza de Sade, iż „Nie ma nic bardziej fundamentalnie, dogłębnie anarchicznego niż Władza – jakakolwiek władza”, artystycznie zmagać się z wielkością wymienionych tu już Andrzeja Jawienia, Zbigniewa Herberta, osobno, skoro trzymamy się poezji, Czesława Miłosza, raczej przystawano do ich orszaków, pyszniono barwami jak hajducy księcia Dominika Zasławskiego i odpowiednio traktowano gardłujących za Jaremą. Przy takim sarmackim, feudalnym oddwaniu wolności w zamian za bezpieczeństwo, marzeniem była władza dobrotliwa, akceptowana bez zastrzeżeń jak car ze szkolnej czytanki.

Tu przystańmy na dłuższą chwilę. Chodzi mi o wychowawcze czytanki co do jednego przodków każdego, kto szczyci się dziś pochodzeniem z Kresów, Litwy czy Warszawy. Rodzice Witkacego, organizujący dziecku wyłącznie domową naukę, należeli do wyjątków. Chlubny przodek otóż w razie wizytacji jakiegoś rewizora nie odbiegał wiele od postaci w Rewizorze, tyle że w jego papce edukacyjnej nie brakowało pitych aż do zadyszki strof Pana Tadeusza

 

Wszystko tutaj Polską żyje, wszystko tutaj Polską dyszy.

 

Norwid i Słowacki jeszcze nie istnieli w świadomości. Tym bardziej Nerval ani Nodier, ani Baudelaire. Ani zachodni mit arturiański, jaki stworzył glebę romantyczną, na jakim rozkwitł romantyzm. Co więcej, na wieszcza-cara nadrukowany został mały Polak Wincentego Poll von Pollenburg, wykładowcy języka i literatury niemieckiej na uniwersytecie wileńskim po reformie Nowosilcowa, polskiego neofity, który cenił ordung, aczkolwiek, jak to za caratu, i arystokratyzm, po matce wszak Eleonorze Longchamps de Bérier

 

Dokąd idziesz?

Z braćmi swemi –

 

byle nie po swojemu. Wincentemu Polowi przyznano Virtuti militari. Za co? Za patriotyzm krwią i blizną w powstaniu 1830, za pomoc chętnym do emigracji – tym nielicznym statystycznie szlachcicom, którzy przystali do buntu, co oczyściło kraj z najaktywniejszych oburzonych. Każdy tedy, kto dzisiaj szczyci się przodkami z Kresów i walczącej Warszawy, ma wdrukowane przyjmowanie na baczność ‘wartości’ o mocy pięści, a jego myślenie o sztuce ujawnia jeszcze wiele następujących po sobie ścianek inkubatora – choćby tę, że czcimy romantyzm nigdy go nie tworząc i nie przeżywając. W świadomości rzeczywistego Polaka-sybiraka, powtórzę, nie istnieli Słowacki ani Norwid, dopiero w międzywojniu wywołani z nicości; ich fenomen romantyzmu wyczerpywał Mickiewicz, wedle Miłosza „klasyczny z ducha”, a który „stworzył swoje główne dzieła poza romantyzmem”5; zresztą i Miłosz chętnie wartościuje dzieje i literaturę w mało psychologicznie skomplikowanych kategoriach zdrowia i choroby6.

Cofam problem człowieka w Sieci w czas, kiedy kształtował się kult przywództwa, rządu dusz, a kształtował się w odruchu chwytania za kij sztandaru wolności. Mówię zaś o internaucie polskim, wychowanym przez spragnionych rządu dusz (z ich namolnym używaniem kategorii autorytetów, czyli konkretnych ludzi mających wcielać autorytet), a dysponujących jeno kijem od chorągwi. Klasycznie prostym, wysmukłym „jak litera Alif” kijem Apollona.

 

Strach przed oskarżeniem właściwego autora zła obraca kij ku innej ofierze. Włącza do manipulacji obrazami. Przy powszechności Internetu coraz rozsądniej widzieć w internaucie konsumenta pop kultury. Ta zaś – wrócę do Dionizosa, do mitu – stała się dionizyjska nie tylko dlatego, że jej masowo akceptowane dzieło, mianowicie muzyka pop, nie ma nic wspólnego z lirą ani harfą.

Nie po to jest dionizyjskość, aby koić. Ona oszałamia. Zaburza nasze potoczne, pełne mechanizmów samozachowawczych i społecznie funkcjonalnych przekonań, jakimi psychika nauczyła się brać na smycz swą nieokiełznaną, bydlęco-bestialską naturę. W Rzymie starożytnym, tak z pozoru racjonalnym, dawanie upustu bydlęcości i bestialstwu było z całą powagą uznawane za dowód boskości. W korowodzie dionizyjskim aż roi się od półludzkich, półzwierzęcych istot, są one na domiar pijane winem i na haju, narkotycznie walą w tamburyny – jak prorocy Starego Testamentu. Posuwają się w tanecznych podskokach prastarego karnawału, strząsają kiść po kiści nasze owoce kulturowe – i te słoje z konfiturami. Po swoim dionizyjskim doświadczeniu Orfeusz dla jednych, rozerwany na strzępy, umiera, ale istnieje mit inny. Otóż głowa rozszarpanego przez wielbicielki Dionizosa Orfeusza toczy się, toczy, wpada w strumień i wypływa na morską toń. Tu najdosłowniej nieogarnięty żywioł niesie ją aż na Lesbos. Głowa śpiewa przez cały czas pielgrzymki do sanktuarium boga piękna, kapłani Apollona wnoszą ją i składają na ołtarzu, zachwyceni. Jednak Apollon wpada w furię. Rozkazuje tę głowę Chopina starożytności cisnąć wieprzkom. I jest zećpana. Co w dzisiejszej scenografii wyglądałoby tak na przykład, że zmartwychwstały Michael Jackson koncertuje wpadłszy na czele zombies do bazyliki św. Piotra, a widownia nanosi graffiti. Choćby smartmarkerami. Masowy internauta nie szuka dionizyjskiego szału w sztuce rozumianej tradycyjnie. Szuka reality show. Godzinami narkotycznie, gapił się w samoloty walące w wieże Word Trade Center. A gdyby transmisja na żywo z eksplozji nuklearnej? Co za oglądalność!

Internauta jest więc właśnie taki. Niekoniecznie nastoletni. Równie dobrze bywa on kimś, kto strajkował na styropianie albo konsekruje kleryków, i ucieka w wirtualne labirynty od swoich strasznych, nieposłusznych, tępych, mogących go wydać na publiczny wstyd, żądnych kasy enfants terribles. Odreagowujemy życie w gruzach jak wszystkie dzieci rewolucji. Ze wszystkimi tego śmiesznościami, bo przecież można śmiać się do łez patrząc jak Charlie Chaplin podczas wieczerzy wigilijnej nad Klondike w skupieniu, z białą serwetką na kolanach, kroi but. I można śmiać się do łez patrząc na mem, gdzie ojciec głaszcze synka i z czułością: ty też zginiesz za Ojczyznę, córeczce zaś z tymi samymi słowy pokazuje obraz Marcelego Harasymowicza Zdobycz kruków.

1DS53EDS https//mises.pl/blog/2016/03/31/mccafrey M. MacCaffrey, Kłopotliwy socjalizm Oscara Wilde’a, przeł. A. Sugier,

2 Przynajmniej do nastania kapitalizmu, w gminach żydowskich właśnie środowo i wschodnioeuropejskich, gdzie asymilacja przebiegała wolniej.

3 G. Bataille, Literatura a zło, s. 42.

4 Za listem do „Gazety Wyborczej”, 26 XI 2018.

5 Por. znakomitą analizę Elżbiety Kiślak, Walka Jakuba z aniołem, Prószyński i S-ka, Warszawa 2000, s. 200.

6 Tamże, s. 201.


autor: Urszula Małgorzata Benka
ostatnia modyfikacja: 2018-12-13




Ta praca należy do kategorii:




Średnia ocena pracy to:
Ilość głosów: 0

Zaloguj się aby mieć możliwość oceniania prac.



Komentarze (0):


komentarze  autor