Klub Literacki RUBIKON
Klub Literacki RUBIKON

„Liryczna medytacja” – Barbara Elmanowska o poezji, sporcie i malarstwie

Marcin Kwilosz: Zadebiutowałaś w 2006 roku esejem „Zawsze fragment”, za który otrzymałaś I miejsce w konkursie „Literackie Talenty 2006”. A kiedy przyszła poezja? Kiedy i jak się to wszystko zaczęło?

 

Barbara Elmanowska: Niedługo po konkursie. Zostałam zaproszona przez Bibliotekę Miejską na spotkanie środowiska literackiego Świdnicy. Z racji ograniczonego czasu czytano wyłącznie poezję. Byłam wówczas po licencjacie filologii polskiej. Nigdy nie napisałam wiersza. Za to od 10 lat pisałam dziennik, obok kilka wprawek prozatorskich. Towarzyszyło mi przekonanie, że wiersz to tak trudna sztuka, że trzeba mieć teorię i historię literatury w małym palcu, do tego zacięcie filozoficzne i duże doświadczenie życiowe, aby cokolwiek napisać. Zresztą poniekąd dalej tak uważam, stąd rzadko jestem zadowolona. Wracając, pierwsze próby poetyckie podjęłam po wspomnianym spotkaniu środowiska. Chyba po roku Leszek Florek zaprosił mnie do zamkniętej grupy warsztatowej, z Grześkiem Woźnym. To była szkoła pisania, wypracowanie wrażliwości poetyckiej, przekierowanie życiowej energii na inne tory, pewnego spowolnienia, uważności, wsłuchania się w melodię języka. Wtedy dopiero nabrałam trochę odwagi. Pamiętam też kontekst pierwszego pisania - nad jeziorem, w letnim skwarze, w towarzystwie Brata, z którym spędzałam przemiłe wakacje w Sławie. Godziny zastygłego czasu, spoglądania spod domku na gęstniejące od upału jezioro, pisanie, czytanie, rozmowy i drzemki.

 

Dwa lata później ukazał się Twój pierwszy tomik „Tę drogerię mam po drodze”, został wydany przez Stowarzyszenie Pisarzy Polskich we Wrocławiu. Czym kierowałaś się wybierając wiersze do swojej pierwszej książki? I jak doszło do jej wydania?

 

- W pisaniu jestem bardzo obsesyjna, długo pracuję nad wierszem, do mdłości. Długo też do wiersza dojrzewam. Ponieważ składałam utwory na konkurs na książkowy debiut poetycki, ogłoszony przez wrocławski oddział Stowarzyszenia Pisarzy Polskich, obowiązywał mnie regulamin, a w nim zawarty był wymóg przesłania minimum 35 wierszy. Odrzuciłam więc najgorsze warsztatowo. Nad wieloma jeszcze pracowałam, aby nadać im formę zgodną z moją ówczesną wiedzą. Później czekałam. Z niecierpliwością, ekscytacją, nadzieją! Minął termin ogłoszenia wyników. Nikt nie zadzwonił. Uznałam, że nie wygrałam. Weszłam jednak na stronę SPP i nagle zobaczyłam swoje nazwisko. Obudziło to we mnie tak silne emocje, że - o ironio - nie byłam w stanie przeczytać całej informacji. Później odbyłam kilka rozmów telefonicznych z Jackiem Inglotem, który zajmował się redakcją i książka była gotowa.
Spotkanie autorskie odbyło się rok później, wystąpiłam wraz z Mileną Rytelewską, laureatką kolejnego konkursu. Wygrała tomikiem „Elegia dla niewyskrobanej dziewczynki”. Ostre wiersze, które szybko polubiłam. Pamiętam, gdy prowadzący, Jacek Inglot, porównywał naszą poezję. U Mileny bunt przeciw światu. U mnie, pomimo zawodów światem, akceptacja i obserwacja. To był pierwszy raz, gdy poczułam się obnażona przez poezję. I zawsze tak się czuję, gdy wychodzi coś ponad to, co świadomie zawarłam, a są to przecież potencjalnie mniej wstydliwe sprawy, niż te celowo wypowiadane.

 

Temat Twojej pracy doktorskiej „Tekst i widmo. O dziennikach więźniów obozów koncentracyjnych” jest bardzo ciekawy. Czy wśród więziennych zapisków trafiały się informacje o niemieckich żołnierzach, którzy nie zgadzali się z postępowaniem Hitlera? Można wyodrębnić jakieś style w sposobie pisania dzienników? Jakoś je pogrupować?

 

- Myślę, jak przygotować tę odpowiedź. Nie rozwlekać, a zmieścić to, co bym chciała.

W dziennikach, które badałam nie było takich relacji. Obóz to szczególna przestrzeń. Dziennik natomiast to szczególny gatunek, który nie zna ograniczeń. Okrojony do decyzji autora i jego temperamentu, a często były to osoby, które zaczynały pisać pod wpływem rzeczywistości obozowej, by dowodzić zbrodni, a jednocześnie zachować własną tożsamość. Stąd też narracje te często sprawiają zawód, jakkolwiek nieładnie to brzmi. Zachwycają jednak swą „autentycznością”, analizowaną przeze mnie również z materialnego punktu widzenia.

W sprawie klasyfikowania, w pracy tego nie robiłam. To bardzo jednostkowe teksty, uchylające się systematyzacjom. Poza tym istnieje bardzo skomplikowana zależność między przestrzenią, czyli konkretnym obozem, czasem, funkcją więźnia a kształtem notatek. Prosty przykład: jeśli więzień miał dostęp do w miarę dowolnej ilości materiału, dysponował czasem, nie musiał ograniczać swojego pisania, miał również możliwość przekazywania treści w zdaniach bardziej złożonych, niż autor, który miał do dyspozycji skromny notesik, w którym mieściły się pojedyncze słowa. Oczywiście można wyróżnić niektóre cechy. Były osoby, które próbowały realizować swoje wyobrażenie o literackości, opisując powstanie w obozie za pomocą wiersza. Ciekawie przedstawiają się różnice tematyczne. Niektórzy w sposób bardzo lapidarny pisali wyłącznie o swojej chorobie, np. jak dzień po dniu przechodzili tyfus. Inni opisywali rzeczywistość obozową. Jeszcze inni spisywali wyłącznie wspomnienia sprzed wojny i nie znajdziemy tam zdania na temat warunków, w jakich osoba pisząca wówczas przebywała, choć są zachowane daty dzienne wpisów, co formalnie jest dziennikiem przy na wskroś pamiętnikarskiej zawartości. Można to łatwo wytłumaczyć na gruncie psychologii.

Więc ja bym ich nie grupowała. Dla mnie są jak narracyjna i materialna mozaika - każdy element wzbogaca poprzednie, uzupełnia, dowodzi ogromu Zagłady.

 

W roku 2016 wydałaś wspaniałą książkę „Czarny pegaz”. Jakie były reakcje ludzi, z którymi rozmawiałaś w celu zdobycia informacji o ich bliskich? Co czułaś podczas promocyjnego spaceru?

 

- Dziękuję za tę „wspaniałą”. Reakcje ludzi w większości bardzo dobre, ciepłe i wdzięczne. Zaufanie, które się między nami rodziło, było wyjątkowe, a same rozmowy przejmujące. Byłam nieustannie wzruszona. Więc, jak widzisz, towarzyszyło tym spotkaniom wiele emocji.

W czasie promocyjnego spaceru byłam chora, a że było to zadanie wymagające wielogodzinnego mówienia, to też trudne. Bardzo wspomagały mnie rodziny zmarłych. Niektórzy przyjechali z daleka, aby uczestniczyć w spacerze. Więc znów wiele wzruszeń i poczucie, że robimy coś bardzo ważnego również dla społeczności.

Jednak najbardziej przejmującym dla mnie był wieczór autorski w czasie festiwalu „Cztery żywioły słowa”. Prowadzący, Wojtek Koryciński, poprosił mnie o przygotowanie prezentacji, ale ja tego za bardzo nie chciałam, więc postanowiłam przygotować jedynie zdjęcia, które miały nadać kierunek mojej opowieści. Było niespiesznie i intymnie. Prawdziwe przeżycie.

W tym roku w czasie wspomnianego festiwalu pod koniec października mamy powtórzyć spacer wyznaczonym przeze mnie szlakiem, prawdopodobnie na bardzo urokliwym cmentarzu przy ulicy Brzozowej. Pewnie też z grupą chętnych poetów odwiedzimy groby 1 listopada. To nieoficjalna praktyka, którą bardzo lubię. Kończymy po godzinie 23, jest trochę milczenia, trochę rozmów. Wszystkiego w sam raz.         

 

Wiem ile pracy i czasu trzeba poświęcić, żeby zebrać rozproszone informacje w jedną całość. Dlatego ogromny szacunek za „Czarnego pegaza”. Interesujesz się również sportem. Czy sport ma wpływ na Twoją twórczość? Które dyscypliny sportu lubisz najbardziej?

 

- Ze sportem to też trudne pytanie. Ja w ogóle jestem bardzo fizyczna, w ten sposób odbieram świat, bardzo intensywnie. Nawet język, literaturę odczuwam fizycznie. Wysiłek mnie przede wszystkim chroni, choćby przed takimi zagrożeniami jak depresja, do której mam skłonności. To forma higieny życia. To z jednej strony. Z drugiej, bo pytasz o twórczość, w wysiłku stwarzam sobie sytuację wyjątkowej koncentracji. To są medytacje. Dlatego też wybieram tylko te dyscypliny, które zapewniają samotność. Bo mnie w zasadzie nie interesuje sam sport, ale to przeżycie, którego źródłem jest ciało. To intymna relacja. Np. jazda na rowerze w towarzystwie osoby, która chce rozmawiać, to dla mnie całkowicie zmarnowany czas. Ani nie mam niczego z rozmowy, ani z wysiłku, bo rozmowa oddala mnie od tego, co we mnie. Nie lubię też rywalizacji. Nawet w czasach, gdy trenowałam strzelectwo sportowe, czyli jeździłam też na zawody, zawsze wygrywałam lub przegrywałam tylko ze sobą. To wyjątkowa dyscyplina, w której czuć dosłownie wszystko. Gdy składasz się do oddania strzału, widzisz delikatny ruch muszki na tarczy pod wpływem uderzeń serca. Musisz rozluźnić wszystkie te mięśnie, których praca w tym momencie jest całkowicie zbyteczna. Regulacja oddechu. W końcu czujesz się jednością. Podobnie mam teraz uprawiając windsurfing. Dochodzi współpraca z wiatrem. W tym jest coś szalenie romantycznego. W ogóle przyroda plus wysiłek. Jazda na rowerze to jest obcowanie z przyrodą. Gdy teraz biegam plażą, to jest ciągły zachwyt tym, co wokół. A ponieważ to medytacja, to i w trakcie często „piszę”, układam słowa, smakuję ich połączenia. Nie musi się z tego rodzić tekst. Idzie o samą sytuację. To na wskroś epifaniczne.
Pytasz też o dyscypliny. Co roku inne. W klubach uprawiałam tylko akrobatykę i strzelectwo. Resztę, jak pływanie, rower, rolki, deska, siłownia, joga itd. poza. Teraz najbardziej odnajduję się w desce i treningu siłowym. Bardzo dbam o to, aby nie mieć tam żadnych znajomych, z którymi byłabym zobowiązana do rozmowy. Jest tylko jeden kulturysta, którego bardzo lubię. Nie przeszkadza. Raz podszedł do mnie i powiedział, że jestem na granicy dwóch światów, do żadnego dokładnie nie pasuję. Taka diagnoza. Trafna. W każdym razie ktoś tam czasem mnie zaczepia, czego bardzo nie lubię. I pyta np. o dietę. Więc odpowiadam, że nie stosuję, a w rezultacie muszę wysłuchać, że ten ktoś nie rozumie ludzi, którzy przychodzą do siłowni i nie stosują diety. Nie lubię tych rozmów. Ja tam praktykuję prywatną religię, odpoczywam, nabieram dystansu i się stabilizuję. Potem mogę wrócić do domu z zamkniętą pierwszą połową dnia, gdy z racji pracy muszę przebywać wśród ludzi. Reszta jest tylko dla mnie. Mogę zająć się domem, patrzeć w sufit przez dwie godziny, pisać lub czytać, spotkać się z kimś z wyboru. Podobnie z windsurfingiem. To jest nawet bezpieczniejsze, bo na wodzie jestem sama, dopiero na brzegu czekają ludzie i rozmowy. Nie lubię tych chwil, gdy nagle podpływa do mnie motorówka i ktoś pyta, czy dam radę wrócić, bo wiatr się zmienia. Tak, można się dzięki temu czuć bezpiecznie. Z drugiej strony to mi przypomina, że jednak ktoś mnie widzi z brzegu, w jakiś sposób śledzi. Nie lubię tych momentów wyrwania z zadumy i jakiejś wewnętrznej enklawy. Zawsze zresztą zakładam, że nikt mi tam nie pomoże i sama muszę coś wymyślić. Za każdym razem mam kilka pomysłów na awaryjne sytuacje, a moja wyobraźnia mnoży je w sposób bezlitosny.

Ja też mam taką metodę pisania, że dużo pracuję w sobie. Długo chodzę z tekstem. Rozmyślam, analizuję i dopiero po kilku dniach, a czasem nawet tygodniach mogę zapisać i dopieszczać. To taki etap wstępny, reszta dzieje się w pisaniu, wtedy na nowo analizuję i pojawiają się nowe odsłony, ale żeby do tego doszło, muszę wypełnić pierwszą część. Tak też pisałam doktorat, bardzo dużo o tym myśląc, chodząc z problemami, które musiałam w pracy rozwiązać. To też oczywiście świadczy o folgowaniu sobie, bo pewnie mogłabym narzucić sobie rytm pracy bardziej wymagający, co byłoby mądrzejsze, bo oznaczałoby szeroko rozumianą inwestycje.

 

Oglądałem w Internecie sztukę „Krótki monolog z kotem w tle”. Jak się czułaś na deskach teatru jako aktorka? Będą dalsze występy?

 

- Zabawne, że właśnie o to mnie dziś pytasz. Nad ranem śniło mi się, że z Asią (Joanną Baranowską) robiłyśmy kolejną sztukę, która miała być improwizowana. Miałyśmy 10 minut do premiery. Ja znów miałam wejść na scenę na początku, na chwilę, ale fakt, że nie mam tego przećwiczonego, sprawił, że zaczęłam błagać Asię, żeby wzięła to na siebie. Asia ze stoickim spokojem odparła, że dobrze, nie ma problemu.

No więc! Moje 3-minutowe wystąpienie trudno nazwać aktorstwem. Na scenę jednak wyszłam. I jednocześnie wiem, jak bardzo to nie dla mnie, a z drugiej strony, jakie to ekscytujące i terapeutyczne. Odgrywanie, które jest zatwierdzone umową z odbiorcą. W każdym razie to Asia udźwignęła monolog. Byłam pod wrażeniem, zwłaszcza że ma dopiero 20 lat. Ja weszłam tylko po to, aby zrealizować znakomity pomysł Andrzeja Błażewicza (warto zapamiętać jego nazwisko), czyli monolog w konwencji spotkania autorskiego, w którym zawiodła prowadząca. W ten sposób poetka zostaje sama na scenie, próbując sprostać modelowemu wieczorowi autorskiemu, co jednak nieustannie zakłócają jej emocje, zwłaszcza tęsknota za ukochaną kobietą. Bardziej więc przeżywałam samą sztukę i jej odbiór. To trochę schizofreniczne oglądać teatralny finał swojego tekstu. Jak echo, zniekształcony, ale wciąż rozpoznawalny szkielet. Więc oglądasz coś wielokrotnie przetworzonego i przełożonego na drodze artystycznych przekazów i to też jest terapeutyczne.

Występów nie będzie, to nie moja droga. Chyba że takie właśnie kilkuminutowe eksperymenty na sobie. Natomiast na pewno będą kolejne sztuki.

 

„Budka nietelefoniczna”. Co to za projekt? Jak wybierano wiersze? Możesz np. dodać kolejny swój wiersz?

 

- To projekt, o którego organizacji wiem niewiele. Wzięłam w nim udział w sposób pośredni. Na pewno był w niego zaangażowany Tomasz Nycz i jego fundacja. To była budka telefoniczna, w której po wybraniu numeru, lektorka odczytuje wiersz. Budka wędrowała po różnych miejscach Świdnicy. W sumie fantastyczny projekt, choć miałam małą pretensję o interpretację wierszy, ale o tym za chwilę. Najpierw zalety. Budka pozwalała się schronić w centrum miasta, podnieść słuchawkę i dać się uwieść poezji. Naprawdę miłe, taka chwila intymnej przyjemności. Wady - wiersze były jakby pretekstem, odczyt zaś przypominał ćwiczenie aktorskie. Coś w stylu: weź dowolny fragment z dowolnej gazety i przeczytaj go tak, jakbyś zbliżał się do orgazmu. Aaa, a, aa (!) za chwilę ten sam tekst, jakbyś wygłaszał kazanie z ambony. Nie można powiedzieć nawet o nadinterpretacji. Odczyt w żaden sposób nie dotyczył treści wiersza. To jest mój zarzut. Ale to też rodzi pytanie, jak daleko można się posunąć w interpretacji. Według mnie do wszystkiego, jeśli to dodaje treści do tekstu, coś wzmacnia, może konfliktuje. Ale jeśli odczyt w żaden sposób nie łączy się z tekstem, to jest to żart, ćwiczenie, czyli też nadużycie. W moim odczuciu kluczem była erotyka, stąd budkę szybko zaczęły okupować rozchichotane dzieci.

 

Twój tomik „Próby generalne”, wydany w 2014 roku, został zgłoszony do Wrocławskiej Nagrody Poetyckiej „Silesius”. Już samo znalezienie się na liście książek zakwalifikowanych, jest pewnego rodzaju wyróżnieniem. Jak wiadomo książki mogą zgłaszać wydawnictwa i członkowie jury. Jak to było?

 

- Ta wstępna lista raczej nie jest wyróżnieniem. Przynajmniej ja tak do tego podchodzę. Nie mam pewności, ale do pierwszego etapu wchodzi chyba większość zgłoszonych książek, w których nie ma rażących błędów. „Próby generalne” zgłosił wydawca, czyli Wydawnictwo Mamiko, czyli Apolonia Maliszewska.

 

Mecz „Poeci kontra Krytycy”, który odbył się w zeszłym roku. Jakie emocje, jakie wrażenia? Jak została dobrana drużyna?

 

- Poeci byli zgraną drużyną, Krytycy z przypadku raczej. Ja na tę okoliczność przebrałam się w Krytyczkę. No i co jeszcze? Fajnie było. Dużo zabawy i śmiechu.

 

Malujesz również obrazy. Czy można w malarstwie wyrazić siebie, swoje emocje, w taki sam sposób jak w poezji?

 

- Moje malowanie to za dużo powiedziane. To był krótki okres, nagle w czasie przeziębienia, choć ja jestem przekonana, że było psychicznym skutkiem rozmów wokół „Czarnego pegaza”. Nagle pojawiły się w mojej wyobraźni kolory, czego nigdy wcześniej nie miałam. Pozwoliłam też sobie na dyletanctwo, zrobienie czegoś wyłącznie dla własnej przyjemności, bez potrzeby budowania zaplecza, czy w ogóle zrozumienia czegokolwiek w tym zakresie. I spełniło to swoją rolę, bo bardzo przy malowaniu odpoczywałam. O materialnych efektach lepiej nie mówić. Pytasz o wyrażanie siebie w malarstwie. Pewnie, gdybym była malarką, to mogłabym, bo o ile w poezji mogę być bardziej precyzyjna i chociaż w pewnym stopniu zbliżyć się do tego, co chcę przekazać, tak w malarstwie nie jestem w stanie osiągnąć niczego. Mam obraz w głowie, ale żadnych umiejętności do jego wykonania. To okropne uczucie, więc lepiej już pogodzić się z tym i czasami pobazgrać cośkolwiek dla przyjemności i nie mieć ambicji wyrażania czegokolwiek. Tak samo jest z muzyką. Chciałabym grać, ale nie umiem niestety, choć muzyka oznacza dla mnie bardzo dużo emocji. Zwłaszcza fortepian. Pozostaje słuchanie. Z moim malowaniem jest tak jak z moim językiem obcym – niestety mogę powiedzieć tylko tyle, ile umiem, a nie to, co bym chciała.

 

Prowadzisz warsztaty poetyckie.. są organizowane dla młodzieży i dorosłych?

 

- Warsztaty były w założeniach dla wszystkich. Wiek uczestników sam się jednak ustalił. Początkowo dominowała młodzież, później już tylko dorośli. A teraz się kruszymy i zastanawiam się, czy ratować to, co jest, czy raczej wymyślić nową formułę.

 

Myślę, że warto kontynuować warsztaty. A jak oceniasz przyszłość polskiej poezji? Jaka jest rola poety w dzisiejszym świecie? Czy Polska potrzebuje np. poety proroka? Kolejnego wieszcza narodowego?

 

- Może warto. Coś jednak należy zmienić, żeby przełamać senność. W sprawie poezji mam zdecydowanie za małą wiedzę, żeby diagnozować. Czasami mam wrażenie, że poezja zmierza w kierunku skargi i żalu, bezsilności i błagania, ale to chyba iluzja. Czysto rozsądkowo powinna dotyczyć tych samych tematów, co zawsze, a zmianie może podlegać język, forma. Być może też dzisiaj, ze względu na to, że prawie każdy pisze, poezja jest pogrupowana, istnieje w różnych obiegach, jest wszystkim i niczym. Chyba się nie sprzedaje. Chyba nie ma wyraźnych granic. Chyba nie ma tak wielkich ambicji, by coś zmieniać, co chyba jest zaletą. Chyba, chyba, chyba…
Nie tak dawno, czyli kilka lat temu, przeczytałam artykuł, nie pamiętam gazety, ani autora, choć wydaje mi się, że to było w „Newsweeku”, a wypowiedź należała do Waldemara Dąbrowskiego, ale mogę się mylić. Szło właśnie o rolę poety, a wniosek był taki, że skoro można napisać w wierszu wszystko i nie ponosi się za to żadnej kary, to znaczy, że poeta jest wręcz ignorowany, nikt się z jego zdaniem nie liczy. To nie do końca tak, ale też wiele w tym racji.
W ogóle dziś czytamy inaczej, niż dawniej. Literatura nie jest już centralna, raczej ginie w gąszczu. Wybór jest ogromny, koncentracja maleje, świat przyspiesza, my jesteśmy zdezorientowani. Jaka w tym wszystkim mogłaby być szansa na powrót np. do roli literatury XIX wieku, jej znaczenia w życiu społecznym? Jaka szansa na wieszcza czy proroka, nawet jeśli potrzebnego? Przecież dziś uznalibyśmy go za narcyza lub wariata. Nie możemy już mówić o autorytecie. To wszystko działa dziś inaczej. Natomiast myślę, że poezja dzisiaj może być ostoją. W ogóle sztuka. Literatura, muzyka, malarstwo, film, fotografia - to „miejsca” ochrony własnej wrażliwości, a to już jest nam potrzebne. Mnie przynajmniej. Dobrze skrojona sztuka, nie naiwna, z jej sumą pytań, więc i niepokojów, ostatecznie chroni, daje ukojenie i przy wszystkich zawodach życiem wyposaża w trochę siły, jakieś niezbędne do rozpoczęcia kolejnego dnia minimum.

 

 

Sierpień, 2017


autor: Marcin Kwilosz
ostatnia modyfikacja: 2017-08-12




Średnia ocena pracy to:
Ilość głosów: 0

Zaloguj się aby mieć możliwość oceniania prac.



Komentarze (1):


1. 2017-08-12

Bardzo ciekawy wywiad. Dziękuję przeprowadzającemu i autorce. Najbardziej zaciekawiły mnie fragmenty o tekstach pisanych w obozach i o sporcie. Nie wiem czy miałabym odwagę, by przeczytać dużo takich tekstów, na pewno one jednak pozwalają zrozumieć nasze życie i poezję. Pisanie było dla tych ludzi jedyną formą wyzwolenia. I to pokazuje jaka jest istota poezji i pisania w ogóle. I to o sporcie. Nigdy nie byłam aktywna fizycznie, z różnych przyczyn, ale rozumiem ten stan, lubię uciec w świat własnych myśli, ale osiągam go bez poruszania się. Ciekawe jest, że różne rzeczy, wydawałoby się odległe, prowadzą do tego samego. Jednak bycie samą to nie to samo co samotność. Lubiłam być sama, gdy miałam świadomość, że mogę na kogoś liczyć, że gdy będzie bardzo źle ktoś pojawi się przy mnie. Podziwiam jednak to pragnienie, że autorce przeszkadza możliwość, że ktoś się pojawia i chce się mierzyć z żywiołem sama. Myślę, że to wyzwala to co jest potrzebne, by żyć też z innymi.


Podpis: (A) Maja Hypki-Grabowska



komentarze  autor