Klub Literacki RUBIKON
Klub Literacki RUBIKON

„Wgryzanie się w świat” - Bartosz Czarnotta opowiada o poezji lingwistycznej i kinematografii indyjskiej

Ponieważ portal jest literacki chciałabym zacząć od poezji. Od dawna masz kontakt ze świdnickim środowiskiem literackim. Kiedy się to dokładnie zaczęło?

 

Jakoś w pierwszej połowie 2007 roku, chyba w kwietniu.

 

I z kim nawiązałeś wtedy kontakt, to było na jakimś spotkaniu?

 

Zdaje się, że to było spotkanie ze Stasiukiem. Później była seria spotkań w kwietniu, maju i czerwcu tego roku i tam poznałem Leszka Florka, Barbarę Elmanowską, ciebie później.

 

Czyli przychodziłeś na te spotkania...

 

I tak się wkręciłem. Była też „Środa Literacka” i tam w Turnieju Jednego Wiersza zdobyłem wyróżnienie i to było w czerwcu 2007 roku.

 

Czy któryś z autorów miał wpływ na twoją poezję? Oczywiście chodzi mi zarówno o tych wielkich autorów, typu Karpowicz (choć to jest oczywiste), ale też o takich poznanych na tych spotkaniach.

 

Z tych wielkich to rzeczywiście Karpowicz, ale też Miłobędzka. Natomiast z tych znajomych to Grzesiek Woźny w największym stopniu.

 

Czyli on miał na ciebie największy wpływ?

 

Tak, tak.

 

A co od niego wziąłeś?

 

Wgryzanie się w język. Ścieranie poszczególnych słów i wyrażeń.

To właśnie stwierdzenie jak z twoich wierszy: wgryzanie się w język.

 

Wydałeś tomiki: „Ślepe okna” i „Ferma formy”. Już w pierwszym widać było, że interesuje cię poezja lingwistyczna, ale „Ferma form” wydaje się szczególnym rodzajem eksperymentu językowego. Na ile twoje wiersze są przemyślane, a na ile to gra słów na zasadzie skojarzeń, wypływająca z podświadomości?

 

To zależy jak się myśli o języku, o tym, czy jest i jak się myśli, czym są słowa, jak można ubrać pewne schematy i jakie wnioski z tego można wyciągnąć. Jeżeli przyjmiemy, że cały język, obojętnie w jakiej formie: rozmowy czy wyrażenia siebie w internecie, gdziekolwiek na portalu społecznościowym jest pewną forma gry, zbijania ze sobą czy ścierania się słów i przez to wytwarzania nowych znaczeń, nowych, ważnych rzeczy, nawet takich dużych to w tym sensie one są przemyślane.

 

Ale skojarzenia chyba pewną rolę grają?

 

Tak, tak. Pomijam to, że chyba jak czytasz moje wcześniejsze wiersze to one były takie sztywniackie, przeintelektualizowane...

 

Mi się one podobały.

 

To nie jest przygana wobec moich własnych wierszy. To jest po prostu trochę inny styl. Od jakiegoś czasu stwierdziłem, że wolę podpowiedzieć wiersz i zostawić reakcję jakiegoś śmiechu w ludziach, takiego zaskoczenia, tak jak z tymi rybami czy kurami nioskami, czy z Jezusem itd., niż takie: co?... co?... Przez to, że jest reakcja ludzi, jest ta łączność z publiką. Nie powiem, żeby mnie jakoś szczególnie obchodziło co ludzie, którzy zupełnie nie mają żadnego kontaktu z literaturą myślą o moich wierszach. Jednak fajnie mieć interakcję, niepoetycką, nieliteracką, od jakiejś tam widowni.

 

Mam wrażenie, że do tomika „Ferma Formy” przydałaby się instrukcja obsługi. Kiedy ludziom go pokazuję, nie rozumieją tej poezji i ją odrzucają, jako coś zbyt ambitnego dla nich. Gdy tłumaczę, że może to być potraktowane jako zabawa poetycka i by spróbowali sami, nagle bardzo dobrze się bawią i podoba im się tomik. Czy uważasz, że nie tylko forma poezji, ale również forma jej przedstawienia jest ważna?

 

Tak, tak. To jest czasami fundamentalne. Jeśli powiesz: „Jezus zje ZUS” to może nie dotrze to do niego, bo ten wiersz za krótko trwa, by wywrzeć jakieś wrażenie. Jeśli jednak powiesz: „ Jeeeeezuuus zjeee ZUS” to już dotrze. Wiersz to nie musi być jakaś uporządkowana forma poetycka na papierze czy komputerze. Wiersz to może być przejście jednej babki na drugą stronę ulicy i skontaktowanie się przelotne z jakąś drugą babką. Byleby było to na tyle unikalne, że można to nazwać poezją. Jak masz miasta i w miastach zamieszkują ludzie to zamieszkują je nie tylko oni, ale też słowa. To nie jest jakaś podniosła gadanina egzaltowanego poety, tylko to jest fakt. Ile masz ludności w jakimś mieście czy państwie to tyle masz miliardy razy więcej słów, które ci ludzie generują.

 

Czy „Ferma formy” jest jakimś rodzajem manifestu przeciw dzisiejszej rzeczywistości, tak bardzo skupionej na produktywności, tworzeniu powtarzalnych produktów, powielaniu niusów i opinii?

 

To właściwie musi być coś w tym rodzaju, bo „Ferma Formy” powstała w ten sposób, że ja przez jakieś dwa miesiące mniej więcej regularnie oglądałem wydarzenia na „Polsacie” i każdy odcinek tych wydarzeń dawał asumpt do kolejnych wierszy. Chciałem tą „sieczkę medialną” wykorzystać przeciwko niej samej.

 

Twoja poezja wypływa bezpośrednio z języka, a jednocześnie pokazuje ograniczenia języka w komunikacji. Twoją drugą pasją, poza poezją, może ważniejszą, jest indyjska kinematografia. Trudno mi sobie wyobrazić przekład twoich wierszy na inny język, byłoby to bardzo trudne dla tłumacza. Obraz zaś jest czymś, co może być zrozumiałe niezależnie od tego jakim ktoś posługuje się językiem. Kiedy oprócz poezji pojawiła u ciebie filmowa pasja? Czy to było związane z ograniczaniem słów?

 

Kino pomogło mi przejść ciężki okres w życiu, to było bardziej z tym związane niż z ograniczaniem tego czy owego.

 

Czyli było to bardziej życiowe?

 

Tak.

 

Czy jednak nie było tak, że aby przezwyciężyć ciężki okres to poezja okazała się niewystarczająca i film tutaj jednak pomógł?

 

Po części dlatego, że ja wtedy studiowałem. Przez pierwsze dwa, trzy lata studiów to niewiele pisałem i dopiero jak przestałem studiować to „ruszyło z kopyta” i się odblokowało. Dlatego ja mam stosunek do studiów jaki mam, dosyć niechętny. Studiowanie to formowanie człowieka nie tak jak on sam chce być formowany.

 

Twoje wiersze mają bardzo oszczędną formę, natomiast twoje recenzje filmów są zupełnie inne. Czy ujawniasz w nich inną stronę swojej natury?

 

Po części tak, ponieważ większość moich recenzji jest po angielsku. Przez to, że jest to kino indyjskie ja je poznaję po angielsku. Generalnie mam problem z całym szeregiem terminów filmowych, które są dla mnie oryginalne po angielsku, a po polsku już nie. Nigdy w życiu nie napisałem takiej typowej recenzji po polsku, zawsze po angielsku. Z moim pietyzmem do języka to dosyć nieprzyjemne. Mój stosunek do angielskiego jest jaki jest, paradoksalny, bo z jednej strony bez języka nie byłbym w stanie się obejść, a z drugiej go nie znoszę. Mi wcześniej cały czas mówiono, że jak poznam angielski lepiej to go polubię, ale to nie jest prawda ani trochę. Chyba, że mówimy o poetyckich recenzjach, pisanych po polsku, ale tam nie ma terminologii filmowej. Jest taki szereg terminów filmowych, których ja tłumaczenia na polski nie byłbym pewny. W indyjskim żargonie filmowym czym innym jest „story”, a czym innym jest „script”. To są takie subtelności, nad którymi trzeba by pomyśleć. Na południu Indii jak przyjeżdża jakiś reżyser do aktora i mu proponuje jakąś rolę w filmie to najpierw, aby w ogóle ten proces się zaczął to on musi opowiedzieć ze szczegółami całą fabułę, niemalże ją odegrać. Tego w ogóle nie ma na zachodzie, na zachodzie jest scenariusz, a na południu Indii jest najpierw aranżacja tej historii, później jest scenariusz, czasami nie ma, ale z reguły jest i dopiero później zaczyna się kręcić film.

 

W twoim życiu zdarzyła się cudowna rzecz, udało ci się zrealizować jedno ze swoich marzeń i poznałeś gwiazdy indyjskiego kina, zostałeś zaproszony do Indii i miałeś możliwość bezpośrednio zetknąć się z tym, o czym czytałeś. Jak udało ci się zrealizować to marzenie i jakich indyjskich twórców poznałeś?

 

Pojechaliśmy do Indii w grudniu 2015 roku, dzięki wsparciu sponsorów, w tym: gminy Świdnica i kilku przedsiębiorców świdnickich, a drugi wyjazd był już „o własnych siłach” i był w styczniu tego roku. Jeżeli chodzi o twórców jakich udało się spotkać to przede wszystkim udało mi się dwa razy spotkać z ikoną Kerali, największą gwiazdą keralskiego kina czyli z Mohanlalem. Jakby tak próbować zliczyć ile udało mi się poznać jakiś osobistości z tamtejszego przemysłu filmowego to będzie z około dziesięć osób. Dodatkowo z paroma udało mi się porozmawiać przez telefon. Mam wrażenie, że jestem częścią tamtejszego przemysłu filmowego. Dzięki internetowi jestem tutaj, a oddziałuję i mam rozpoznawalność tam.

 

Mi jednak chodziło o sam początek. Wiele osób jest fanami czegoś i za tym dalej nic nie idzie. Ktoś cię dostrzegł, napisał do ciebie maila, bo przeczytał twój tekst, czy ty się do kogoś odezwałeś?

 

Dzięki Facebookowi właściwie. Bo przez prawie dwa lata, konsekwentnie od 2013 do 2015 roku komentowałem na oficjalnych profilach na Facebooku posty różnych gwiazd. Komentowałem, komentowałem, komentowałem i za którymś razem mnie wreszcie zauważyli. Vinod V Nair z „Reporter TV” zrobił materiał o mnie i się ruszyło.

 

Co zrobiło na tobie największe wrażenie na tych spotkaniach?

 

Wielki gwiazdor Mohanlal jest z jednej strony bardzo prostolinijnym człowiekiem, a z drugiej, podejrzewam, że on sam dla siebie jest taką enigmą. Po części być może sam siebie nie rozumie, jak każdy wielki artysta. W nim się miesza sporo takiego autentycznego, szczerego dziecka z zimnokrwistym biznesmenem. Jeśli chodzi o całość tego przemysłu filmowego keralskiego, Mollywood, bo to nie jest Bollywood przecież to jest to dziwne. Bo to z jednej strony przemysł, który jest bardzo mały, familiarny, tam każdy każdego zna albo o nim słyszał, mniej lub bardziej, a z drugiej strony to jest bardzo prężny, bardzo oryginalny przemysł, który ma znacznie większe możliwości niż jeszcze parę lat temu. Dzięki temu, że mają mnóstwo świeżych głów i talentów i bardzo realistyczne podejście do sztuki filmowej to wyprodukowali filmy, które są znacznie bardziej strawne dla europejskiej widowni. Znacznie łatwiej umiem sobie wyobrazić Polaka, który przychodzi na keralski film i chce więcej tego typu filmów widzieć, niż Polaka, który przychodzi na jakiś film z Bollywood i uwiedziony tym blichtrem i przepychem ogląda dalej. Intuicja podpowiada mi, że Polak bardziej wczuje się w Mollywood.

 

Co najbardziej zaskoczyło cię w Indiach?

 

W Kerali? Tylko tam byłem. Przede wszystkim Keralczycy mają takie specyficzne, bardzo południowe podeście do czasu. W Kerali jak ktoś mówi, że będzie o jakiejś godzinie to można spokojnie odliczyć, że to będzie dwie albo trzy godziny później. Trzeba tę europejską punktualność zderzać z połudiowo-indyjskim, swobodnym podejściem. Mówi się, że jak się jest z jakimś miejscem związanym tak głębiej to ono też drażni. Podejrzewam, że u mnie to jest właśnie to. Jednocześnie jestem bardzo związany i jednocześnie się irytuję, ale w bardzo wschodnim sensie, takim paradoksalnym.

 

Kinematografia indyjska jest przesycona często barwami, muzyką, tańcem. Czy ludzie jakich tam spotkałeś są równie barwni?

 

To przesycenie tańcem, barwą jest charakterystyczne właśnie dla Boollywood, niekoniecznie dla kina z południa Indii. To kino jest znacznie bardziej życiowe, realistyczne, bardziej osadzone w normalnych realiach. Porusza bardzo ludzkie kwestie. Portretowanie takich swojskich relacji wychodzi im bardzo przekonująco. Kilka filmów, które były dużymi przebojami kasowymi z tego i tamtego roku wpisywały się w taki schemat realistycznego kina. Nie tylko jednak filmy z Kerali, ale i z Tamil Nadu, bo Tamil Nadu graniczy z Keralą. To mi się kojarzy: jak Polska i Czechy, te dwa kraje są dosyć kulturowo podobne i ludzie tam mają podobną wrażliwość jeśli chodzi o przedstawienie czegokolwiek na ekranie.

 

Czy to jak pokazuje się w tych filmach ludzi, czy tam tacy ludzie są? Chodzi mi o mentalność.

 

Jeśli chodzi o jakiś dobrze zrobiony, realistyczny film to prawdopodobnie tak, bo słyszałem parę razy, o różnych tego typu filmach stwierdzenie: my tak żyjemy, tak to wygląda, gdzieś na wsi w Kerali życie takich zwykłych ludzi tak wygląda. Jak się obejrzy szereg takich filmów to można całkiem dobrze wczuć się w sposób myślenia przeciętnego Keralczyka czy Tamila.

 

Przeżyłeś jakąś przygodę podczas swoich podróży po tym kraju?

 

Kerala to średnio rozwinięty stan indyjski i dosyć zamożny. Jest to jeden z nielicznych regionów na świecie, gdzie elementem polityki miejscowej jest partia komunistyczna. Tam jest mnóstwo Che Guevarów, Fieldów, sierpów i młotów. Jak Fidel Castro zmarł to w Kerali był wielki płacz z tego powodu. To dla większości Polaków może być szokujące, ale w tamtym rozumieniu komunizm kojarzy się z demokracją, postępem, świeckością i równouprawnieniem. Z tym kojarzy się komunizm. I z religijnością. Za pierwszym razem spotkaliśmy się z kardynałem, a za drugim z arcybiskupem Trivandrum. Tam młodzi ludzie chodzą jednocześnie do kościoła i do młodzieżówki komunistycznej i na pytanie czy widzą sprzeczność między jednym a drugim, odpowiadają, że nie. Oni są niebywale religijni. Przygodą było bycie tam i poznawanie tego wszystkiego.

 

Jak mieszkańcy tego kraju odbierają ciebie, czy pytają o Polskę?

 

Indyjskie podejście do geografii jest cudowne, bo oni już mnie mylili z Holendrem, Rosjaninem, Szkotem, Amerykaninem, Brytyjczykiem i Bóg wie kim tam jeszcze. O, jeszcze z Hiszpanem na przykład. O Polskę pytają, bo kiedyś była taka klasyczna satyra polityczna; „Sandeshsam”, z 1991 roku. Tam jest słynna scena, gdzie dwaj bracia wdają się w kłótnię, jeden jest komunistą, a drugi antykomunistą. Film był kręcony w czasie, gdy upadł mur berliński. I ten z braci, który był antykomunistą pyta się: „A co z Polską, Solidarnością, Wałęsą?”. Ten drugi odpowiada: „ Nie wspominaj mi o Polsce”. To jest bardzo ważny dialog. Ja już nie wiem ile razy ten dialog słyszałem. Wbrew pozorom są dosyć silne połączenia między Polską a Keralą.

 

W zasadzie odbywasz tak dużo podróży, teraz na przykład wybierasz się do Genewy, że można nazwać cię też podróżnikiem, bardziej niż poetą czy recenzentem, który tylko ogląda filmy i o nich czyta. Czy myślałeś o tym, by spisać to co przeżyłeś w Indiach w formie jakiejś publikacji?

 

Tak, myślałem o tym. Od jakiegoś czasu Radek Wiśniewski proponował mi, by coś takiego zrobić. Mam nadzieję, że coś z tego wyniknie. Jak powiedziałem o tym znajomym z Kerali byli tym bardzo podekscytowani. Ta książka w angielskim tłumaczeniu bardzo by się przydała.

 

To by się okazało w Polsce?

 

W Polsce i Kerali.

 

I tym samym powróciliśmy do literatury. Twoje wiersze są bardzo skrótowe, w zasadzie nie można wyobrazić już sobie czegoś krótszego. Jednak przyszło mi do głowy coś krótkiego, z tamtego obszaru kulturowego: mantra. Skracając wciąż swoje wersy może poszukujesz tej jednej właściwej sylaby czy słowa i twoja poezja nie okaże się aż tak odległa od innych twoich zainteresowań?

 

No, może. Nie wiem czy zastanawiałaś się nad tym, że co najmniej w dwóch wielkich religiach: w chrześcijaństwie i islamie na początku ważnych tekstów religijnych masz jakieś odwołanie do języka. W Biblii masz: „Na początku było Słowo, a Słowo było u Boga i Bogiem było Słowo”. A w Koranie masz: „Głoś! W imię twego Pana, który stworzył! ”. I tu masz do słowa i tu masz do słowa. Jest taki film z Richardem Gere, „Sezon na słówka”. On tam gra lingwistę, Żyda z pochodzenia, który specjalizuje się w kabale. Jego córka przygotowuje się do konkursu i on powoli wdraża ją w tajniki języka i pokazuje jak język ma wielką siłę. Uważam, że jest coś na rzeczy, tym sensie, że jest jakaś bardzo głęboka relacja między językiem czy niektórymi słowami, a religią na wyższym poziomie. Nie jakąś nazwaną: chrześcijaństwo, cokolwiek tylko duchowością w sensie ogólnym. Jest coś bardzo ważnego w takich pozornie nieistotnych zbitkach słownych i kto wie, czy nie jest tak, że język to jest coś najbardziej potężnego, co istnieje, bo wszystko wyraża się w języku i poprzez język.

 

5 lipca 2007 roku, Świdnica


autor: Maja Hypki-Grabowska
ostatnia modyfikacja: 2017-07-08




Ta praca należy do kategorii:




Średnia ocena pracy to:
Ilość głosów: 0

Zaloguj się aby mieć możliwość oceniania prac.



Komentarze (1):


1. 2017-07-08

Oglądałem tylko dwa filmy indyjskie :) Najbardziej podobały mi się sceny walk :) Bardzo ciekawy wywiad :) Pozdrawiam :) 


Podpis: (A) Marcin Kwilosz



komentarze  autor