1. Mit a baśń
„Bracia Grimm i Siostra-Śmierć” to trzeci już zbiór esejów Jadwigi Wais, filozofki szukającej raczej nowych zupełnie pytań niż nowych odpowiedzi na kwestie sformułowane „u początku” (tu powiem za Borgesem: niezliczone pokolenia myślicieli kontynuują w istocie dyskurs Platona i Arystotelesa). Nowe zaś pytania o sens życia i śmierci, o Świętość, Boga, o Absurd i Kosmos, Jadwidze Wais odsłaniają baśnie.
Baśń jest jak bagno. Szumią knieje, nad błotnistym brzegiem, na przewalonych pniach zasiadają baśnie-staruchy – można wdać się z nimi w pogawędkę, w polemikę oczywiście, w uczony dyskurs wykazując im to i owo. A nawet przegnać je precz i meliorować niezdrowe trzęsawiska, jak to kilka lat temu umyśliliśmy sobie nad wijącą się rzeczką Rospudą na północnym wschodzie Polski. Przez bagna Rospudy miała biec autostrada i, faktycznie, mnóstwo starannie wykształconych osób z zapałem planowało, opracowywało kosztorysy, zjednywało kontrahentów, zachwalało w mediach humanitarne aspekty szybkiej drogi.
Ten trzeci zbiór esejów Wais, po „Gilgameszu i Psyche” z 2002 roku i „Ścieżkach baśni” z 2006) wzięłam do rąk z ciekawością, upewniona, że sam fakt kontynuowania tematu antropologii przemiany duchowej oddaje jakąś autentyczną fascynację autorki – sama wszak z podobnym błyskiem w oku obcuję z mitologią, a bagniska bardzo wcześnie zawładnęły krainą moich wierszy. Na uwagę, że mit to nie to samo, co baśń, odpowiem obrazowo: mity są jak wielkie, nieforemne głazy w Stonehenge. Baśnie-staruchy są żywe, żylaste, obrotne, w micie atoli jakby je ktoś po prostu zaklął w uroczyste megality. Skamieniałe, straciły mowę i ledwie mamlają, skutkiem czego słuchacz (a zwłaszcza szczycący się stopniem naukowym którejś z dyscyplin humanistyki) nie ulega tak łatwo i zachowuje intelektualną trzeźwość. Z baśniami niezbyt się to udaje. Co jednak wynika z postawy samego odbiorcy, a nie specyfiki gatunku.
Mity zakamieniały, ponieważ traktują o sferze boskiej i o Bogach, ta zaś sfera w monoteistycznym świecie została pogruchotana zupełnie jak pogańskie ołtarze. Myślę, że doszło do tego wskutek przeciwstawienia duszy ciału, nieszczęsnej, autoagresywnej antynomii, zresztą gruntownie obcej judaizmowi, bo bezkrytycznie zaczerpniętej od Platona, podczas kiedy (ja tak uważam) ciało to sposób, w jaki dusza postrzega samą siebie. Z tego punktu widzenia śmierć byłaby zamieraniem nie tyle tkanek, co pewnych obszarów psyche, o czym zresztą powiada mit biblijny: człowiek w raju próbował sobie, wbrew Sanctissimum, zmienić tożsamość; podważając własne ja, traci pełnię pierwotnego ja. Niewidzialny „krwiobieg” ustaje przeto, rozwijają się sfery intelektu i przedsiębiorczości podobnie jak skłonności eskapistyczne wraz z trudnością przyznania się do błędu i żalu za ubliżenie temu, co święte.
Dla Jadwigi Wais – jak otwarcie powiada we wprowadzeniu do „Gilgamesza i Psyche”, rzeczywistość duchowa ma charakter równie realny jak rzeczywistość fizyczna. Przekonanie to towarzyszy mi na każdej kartce tej książki, we wszystkich badaniach i interpretacjach, we wszystkich spotkaniach z moimi bohaterami – przy czym chodzi o duchowość, która wykracza poza nieokreśloną granicę subiektywności (esej Hermeneutyka jako komunikacja, str. 16 i nast.).
Dodam coś jeszcze: za „swoich czasów” mit nigdy nie przemawiał samym tekstem. Mit inscenizowano, śpiewano, tańczono, a cały organizm odbiorcy przygotowywał się do tego wydarzenia postem wpierw, a na sam koniec obowiązkowym zażyciem modyfikatorów świadomości, zmiękczających kontrolę intelektualną. Mocno dzisiaj ciekawią nas te specyfiki. O jednych sporo wiemy, o innych zgoła nic, jak o przenajświętszym kykeonie, kleiku z jęczmienia, spożywanym podczas eleuzyńskich misteriów. Ciekawość ciekawością, ale dzisiejszy erudyta mitologiczny nie dba co je i postukałby się w głowę na pomysł, aby przed lekturą mitu o Demeter i zmartwychwstającej Korze przez dziewięć dni odmawiać sobie lunchu w Mac Donaldzie czy innym jakimś na campusie lokalu fast food. Sfera jego ciała jest radykalnie odłupana od sfery umysłu, korzysta zresztą z zapisu sporządzonego nie tyle „tendencyjnie”, co „niegodnie”, skoro średniowieczny skryba w habicie, notujący mity Słowian albo Celtów, nie poddawał się umartwieniom w celu godnego poznania tajemnic Światowida, nie tańczył ekstatycznie odczytując mit o Mokosz, Śmierci-Matce. Przeciwnie, jej związki z wilgotną orną ziemią, płodzeniem, seksem (siew zboża był jeszcze do niedawna na wsi czynnością zastrzeżoną wyłącznie dla mężczyzn) wydawały mu się jedną wielką nieczystością, obrzydlistwem chuci, podobnie zresztą jak pomysł, aby brzemienną matkę-ziemię traktować z szacunkiem i nawet upadłszy niechcący lub kijem pasterskim trąciwszy, przyklęknąć, ucałować ziemię i ją przeprosić. No, albo pomysł, by przed odczytaniem ustępu o Mokosz odbyć na gołej ziemi akt miłosny.
Bez tych rytów i właściwej im aury faktycznie, pozostaje nam nie mit, ale suchy, niezbyt ciekawy, wręcz odpychający przekaz, potwierdzający tezę, jak niski był stan kultury sprzed Chrztu i jak w rezultacie wiele zawdzięczamy krzewicielom chrześcijaństwa.
Magia myślenia Jadwigi Wais to jednak wyminięcie rumowiska figur mitycznych z nieoczekiwanej strony. „Braci Grimm i Siostrę-Śmierć” otwiera esej dotykający żywej rany współczesnego społeczeństwa, mianowicie tego szczególnego przypadku powszechnej znieczulicy (w istocie – neurotyczności), jaka daje o sobie znać zamianą uzdrawiania w… zbiurokratyzowaną instytucję. Placówki służby zdrowia żyją statystyką wypuszczania do domu. Umieralność w tychże placówkach zmniejsza się, jeśli umierający – drący się z bólu pacjent dla przykładu onkologii – zostaje oddany rodzinie lub odstawiony do hospicjum. Bliscy mogą nawet nie wiedzieć o zwyczaju trzymania go do końca za rękę. Mogą nie śmieć wołać o morfinę, ponieważ tak oni, jak personel medyczny uważają morfinę za coś w rodzaju działki kraka. A że rak strasznie boli? No, boli, i nie inaczej z brudzeniem się staruszka, wietrzeniem wieloosobowej sali szpitalnej. A że staruszek chce coś o sobie opowiedzieć? Salowa przecież nie usiądzie przy łóżku na dłużej, nie odłoży mopa, ma robotę. Pielęgniarka musi się stosować do zaleceń lekarza, a ten do sugestii działu finansowego. I żeby chociaż ten finansowy pion miał wolną rękę?..
2. O empatii
Otóż esej Prawa człowieka umierającego stanowi uwerturę starannie ułożonego tomu. Czytelnicza wędrówka zaczyna się od dna egzystencji człowieczej i od kompletnej nieporadności – tak pacjenta w swych ostatnich godzinach, jak bliskich, załamanych albo może (bywa to bodaj jeszcze bardziej kłopotliwe) pochłoniętych innymi sprawami. Jadwiga Wais nie stara się robić przeglądu współczesnej refleksji o śmierci i jej zniknięcia z mainstreamu kultury Zachodu. Jest tym niemniej świadoma faktu, że żywe są tylko te kultury, i tylko w takim stopniu, w jakim uwzględniają śmierć. Wais zaledwie o tym napomyka i przechodzi do ciągle jeszcze ubocznych tendencji, jakie uosabia medycyna paliatywna oraz – nowa zupełnie gałąź medyczna – tanatologia. Ze spokojem, wręcz z pogodnym uśmiechem, Wais referuje pierwsze sukcesy na tym polu, właściwie tylko po to, aby przejść do sedna rzeczy: my, pielęgnujący, my, opłakujący, tak poradni jak nieporadni, czy aby tak do końca kochaliśmy tego kogoś?
O baśniach wciąż jeszcze mało, jak dotąd. Niemniej, pada oczywiste stwierdzenie, że bohater baśniowy jest zwykle niekochany, a wręcz traktowany podle: łajany, karcony, wyśmiewany, obarczony pracą nad siły, wypędzany z domu a nawet, jak Jaś i Małgosia, przeznaczony na rodzicielski talerz, ponieważ głód panuje i po prostu zapanowało ludożerstwo, a tym samym granice osobistego bezpieczeństwa zostały zdmuchnięte. Nie ma ich! Baśniowemu dziecku zagrażają najbliżsi, czyli ci, którym ono ufało i wedle przykazania miało czcić. Baśniowi rodzice kochają tylko wyjątkowo, a i wtedy miłość ich bywa ślepa i niesprawiedliwa. Mniej cieszy, bardziej okalecza.
Jadwiga Wais ilustruje tutaj problem złożoności naszych postaw i emocji autentycznymi relacjami. Zwykłych ludzi, ankietowanych przez Gazetę Wyborczą” w ramach wspaniałej akcji Umierać po Ludzku (była już Rodzić po Ludzku), a także artystów i wybitnych intelektualistów. Aż dwa eseje: „Mit miłości bezwarunkowej” oraz „Mama i matka”. To fakt: Rainer Maria Rilke i Stanisław Brzozowski pisali otwarcie o swojej nienawiści do matki jako osoby raniąco obojętnej, wrogiej ich duchowemu rozwojowi, jako do osoby wrogiej wszelkim niestosownym (trudnym) pytaniom, podważającej wiarę w siebie i szacunek do siebie samego. Opowieść ponownie Hiobowa, dzięki której szlachetny kruszec dany w relacji z matką Karlowi Gustawowi Jungowi lśni jaśniej i mądrzej, bo już nie jako postulat i nakaz oderwany od prozy życia, ale jako fenomen sam w sobie, jako unikalny dar – dar, dodam, niezasłużony i – temu z kolei Jadwiga Wais nadaje nową treść – dar wcale się nam, dzieciom, nie należący.
To właśnie punkt, w którym autentyczne relacje zwolna ustępują miejsca baśni, a klasyczny esej zmienia się w stricte sensu baśń. W baśń o niekonieczności stworzenia sobie klimatu bezpieczeństwa. O prawie do bycia niekochanym, niepodobającym się szacownym autorytetom. Do bycia wykluczonym, bycia odmieńcem, do budowania społeczności alternatywnych, niszowych, wędrownych, do zewnętrznej i wewnętrznej podróży. Do, jednym słowem, uznania tego, że nigdy nie „jesteśmy” a tylko się „stajemy”, i – w gruncie rzeczy – jedynie odrzucanie jak łupin z cebuli, kolejnych powszechnie akceptowanych pewników pozwala nam dojrzeć sens własnego zaistnienia. Wais, świadoma tego że dla Junga uwierzyć to uwolnić się z religii (łaciński wyraz religio oznacza więzy), wraca po prostu do pytania, jakie postawili helleniści, a które Platon, pomimo swojej fascynacji Sokratesem wyminął: czy jednostka istnieje dla społeczeństwa?
Odpowiedzi Sokratesa nie znamy inaczej niż w pryzmacie platońskim. Tu jednak aż ciśnie się: społeczeństwo pomaga w przetrwaniu, w dożyciu jakiejś samowiedzy, i przeto stanowi jeden z wielu środków ochronnych. Tak samo jego uświęcone formy: ojczyzna, narodowość, państwo i wspólnota wiernych – one też powstały jako środek przetrwania. Lecz po co właściwie mamy przetrwać i trwać? Po to wyłącznie, aby spłodzić nowe pokolenie skazanych na błędne koło? Czy też wolno nam dokonać wyboru i zarazem herezji?
Czyli – współczuć to uwolnić się od pewników? Być może chodzi właśnie o to. W jednej z baśni z 1001 Nocy bohater ostatecznie przegrywa, ponieważ zawahał się obnażyć własnej matki.
3. Nowe oczy, nowy wzrok
Odważywszy się odrzucić pewniki (powiedzieć należałoby raczej: zmyć je z siebie, bo w „odrzucaniu” tai się agresja), możemy już, oczywiście, niektóre z nich przyjąć za własne, wolno nam jednak je dobierać w kombinacjach zupełnie dowolnych, wręcz beztroskich. Wolno nam bawić się nimi i bawić się własnym dojrzewaniem. Temu Wais z wyraźną przyjemnością poświęciła tekst zatytułowany „Śmiech i metafora w chorowaniu i umieraniu”.
W tle oczywiście trwa śmierć, chytra Baba Jaga. A czym lub kim jest śmierć? Kim? Na przykład rzemieślnikiem, jak tylu innych, mówi baśń braci Grimm. Jak kat, jak hycel, jak rzeźnik, golibroda, felczer, znachorka, krawcowa, kucharz, bo też śmierć niekoniecznie – dla baśni w ogóle broń Boże – przedstawia ostateczny kres. Taka Mokosz trzyma żelazne nożyce i kądziel lub wrzeciono, które to symbole, lepiej nam znane z wizerunków greckich Mojr, łączą w jedno skończoność i ciągłość. Przędza się przędzie, ucięcie nici wcale nie zatrzymuje tej roboty.
W filozofii Jadwigi Wais urzeka mnie język, jakim to wszystko wyraża. Prosty język, cudownie klarowny, uwolniony od wcześniejszej specjalistycznej terminologii. Cudownie lekki, zrozumiały, wolny od balastu akademickiej filozofii, socjologii, a zarazem zniewalająco logiczny. Żadna z proponowanych przez nią, świetnych przecież, interpretacji „Fausta”, „Elegii Duinejskich”, zdań Stanisława Brzozowskiego albo Alice Miller czy Junga, nie jest podana inaczej, niż jako zaledwie jedna z wielu możliwych. Chcesz ją przyjąć? Ależ weź. Nie chcesz? Ciekawa jestem, co wolisz? Tu bowiem rządzi prawo wyboru własnej ścieżki i jedynym może warunkiem, jaki stawia Jadwiga Wais, jest zdolność do współodczuwania.
Tak jak w baśni. Przecież pamiętamy: wygnany z domu chłopiec na rozstaju przysiada, wyciąga sobie chleb, pogryza, a wtem ktoś go prosi o poczęstunek. Jakaś babinka z naręczem chrustu na grzbiecie, jakiś żebrak, jakiś obwieś-wagabunda. Oj, daj, takim głodny! Z dobroduszną skwapliwością albo przełkniętą łzą żalu (wszak jest głodny) bohater częstuje tę postać, no i wtedy właśnie zaczyna się opowieść już naprawdę. Ten ktoś albowiem z pięknej wdzięczności albo z przekąsem udziela rady, którędy pójść. Pamiętamy, miejscem spotkania jest rozstaj dróg, ścieżek. Jeśli postacią napotkaną jest zwierzątko, bohater zaczyna rozumieć mowę zwierząt. Ni stąd ni zowąd, ptasi świergot staje się dlań semantyczny i zbawienny, jak gdyby jego zrozumiałość była niczym innym jak scaleniem duchowym. Wais pisała już o tym w eseju „Rzeczywistość duchowa” w książce „Gilgamesz i Psyche”: Kiedy dochodzi do zerwania komunikacji z własną duchowością, jawi się ona jako obcy, „inny” świat W tym obcym świecie obowiązuje nieznany nam język. (str. 27).Wolno więc rzec, że bohater w takiej baśniowej scenie otrzymuje-odzyskuje szósty zmysł, nowy wzrok, nowy słuch. Książka Wais nie ma sensu, jeśli się pominie jej pierwszy rozdział, o współczuciu. Właśnie ono stanowi klucz do skarbca duszy.
Kosmos u Jadwigi Wais jest wieloraki, koronkowo misterny. Nie jest tylko ludzki i socjalny, a baśniowa resocjalizacja ulicznika takiego jak Aladyn (ja pozwalam sobie przywoływać baśnie w ogóle, a nie tylko braci Grimm) to zaledwie symbol. Baśnie nie są poradnikami jak wyjść na swoje, jak dochrapać się władzy i z chałupy wkroczyć na królewskie pokoje. Pamiętajmy, że z Sezamu Ali Baba weźmie tylko worek złotych denarów, pozostawi zaś stosy drogocennych pierścieni, bele brokatu, wonne korzenie, ozdobne puchary. Bo chce kontynuować zwykłe życie drwala. Zgoła jak drwal u Ezopa. Ten rąbał drewno, siekierka mu wypsnęła się, wpadła w trzęsawisko. Drwal opłakiwał utratę narzędzia, jakim zarabiał na chleb, a wtem pojawia się Hermes. Co? Straciłeś siekierkę? I dobry Hermes zanurzył się w błocie jak w chrzcielnicy, i podaje biedakowi siekierkę ze szczerego złota. Nie chcę! To nie moja siekiera! Bóg złodziei, nieco zdziwiony, jeszcze raz znika w błocie i wręcza drwalowi srebrną siekierkę. Nie chcę! To nie ta! Za trzecim razem Hermes oddał mu już tę zwykłą, żelazną z drewnianym trzonkiem. Wybuch radości!
4. Zajęcze tańce ze śmiercią
Królewska korona i złote jabłko to pełnia – i więcej nic. Pełnia księżycowa, dynamiczna, zmienna, paradoksalna. Pełnia inna niż słońce, zaćmiewane czymś pochodzącym z zewnątrz. Gdyż zmienność księżyca wypływa z jego własnej natury. Słońce znika na skutek chmur, mgły, zaćmienia, smogu, a księżyc sam z siebie i nikt tu nie zawinił, ani demon, ani zły Set.
Podobnie śmierć. Już sama jej siwizna jest lunarna. Śmierć puchnie, puchnie, po prostu rozpycha sobą ściany domu, aż nie ma kąta, gdzie by nie czuło się jej obecności, aż – podczas wojny dla przykładu – nie sposób znaleźć dzielnicy ani wsi, gdzie nie położyłaby swojej kościstej ręki. Milkną kina, teatry, filharmonie, kabarety, milkną sale wykładowe uczelni, pustoszeją biblioteki i muzea. Uciec od tej śmiertelnej ciszy na ulicę? Hola hola! Tu media zamieniają się w szczekaczki, warkot propagandy na każdym rogu, ale już bez lubianych głosów i twarzy. Znikły. W miastach znikają całe gmachy, zwłaszcza pałace, katedry, zamki królewskie, zwłaszcza dumne fabryki, ludzie z tobołkami zawalają drogi, a śmierć puchnie i nie ma temu końca. A po chwili księżyc-śmierć szczupleje, sublimuje się, na ileś symbolicznych dni rozluźnia uścisk. Wtedy symboliczny Fukuyama raźnie obwieszcza koniec śmierci i historii. Mam wrażenie, że pomyłką Fukuyamy można bawić się tak samo niefrasobliwie, dziecięco jak każdą inną baśnią, że odtąd żyli długo i szczęśliwie.
I być może obecna kultura, w mniejszym stopniu obeznana z braćmi Grimm, z Rilkem, Stanisławem Brzozowskim, z „Syzygiami” i „Faustem” na swój własny już własny sposób świętuje. Nie mamy kykeonu mistów eleuzyńskich, nie mamy hierofantów, brakuje nam nawet morfiny w przeciwieństwie do ileż łatwiej dostępnego kraka, ale – takie po prostu mam wrażenie – używamy, oj, używamy świętego narkotyku. Co nim jest – osobny problem.
Jakikolwiek jednak mamy stosunek do śmierci cudzej i własnej, Churchillowski, Putinowski czy zaczerpnięty z „A jak poszedł król na wojnę” Marii Konopnickiej, Leśmianowski, Jezusowy czy też jak msza odcelebrowany urbi et orbi przez polskiego świętego papieża, i zresztą czymkolwiek (kimkolwiek) śmierć jest, poznany ją, każdy z osobna i naprawdę, a nie na niby. Może jako kumę, może jako rosochatą wierzbę mazowiecką, albo też jako siostrę bliźniaczkę. Co wcale nie skazuje nikogo na obowiązkową miłość do niej czy tęsknotę. Ale też nie zabrania odbierać jej młodości, powabu, sex’appealu ani szeptać za Gałczyńskim (który już wie, co Drugiej Stronie):
Były dwie siostry: Noc i Śmierć
Śmierć większa a Noc mniejsza;
Noc była piękna jak sen, a Śmierć
Śmierć była jeszcze piękniejsza
Hej nonny no, hej nonny ho,
Śmierć była jeszcze piękniejsza!
„Kolczyki Izoldy”
Ani za Leśmianem (on też już wie):
Dom mój stoi na ziemi uboczu
A na imię nic nie mam, prócz oczu.
Nic w tych oczach nie mam, prócz wieczoru,
Pewna byłam twojego wyboru!
„Śmiercie”
Ta pierwsza Siostra-śmierć kim była? Szynkareczką w gospodzie koło rzeczki! Taką, co to gościowi skradnie całusa i nieraz coś z sakiewki. Ot, rzemiosło jak tyle innych, wśród Bożych darów zaś doświadczenie jak tyle innych. Ta druga, Leśmianowski, ma jeszcze dwie siostrzyce, czyli tworzą pitagorejski trójkąt, czyli ścieżkę, każda jedna to jakby kamyk, pyłek, bez trudu otrzepiemy go z sandałów.
A książka Wais bodaj jedna z najpiękniejszych, jakie w życiu przeczytałam. Do łez piękna.
Bibliografia
J. Wais, Gilgamesz i Psyche. Z antropologii przemiany duchowej, Eneteia, Warszawa 2001.
J. Wais, Ścieżki baśni. Symboliczne wędrówki do wnętrza duszy, Eneteia, Warszawa 2006.
Jadwiga Wais, Bracia Grimm i Siostra-Śmierć. O sztuce życia i umierania. Eneteia, Warszawa 2014.
autor: Urszula Małgorzata Benka
ostatnia modyfikacja: 2016-09-06
Ta praca należy do kategorii:
Komentarze (1):
Cudowny tekst. Bardzo zachęca do przeczytania książki i sam skłania do refleksji. Najbardziej boimy się tej śmierci, która najmniej nas będzie boleć, czyli własnej. A najdłużej boli śmierć cudza. W mitologii można znaleźć wszystkie uczucia dręczące człowieka. Poruszyła mnie w dzieciństwie historia centaura Chirona, który wyrzekł się nieśmiertności, by nie cierpieć bólu. Jego nieśmiertelność została przeniesiona na Prometeusza, dobroczyńcę ludzkości. Żyjąc, nie mamy innej możliwości niż traktować śmierć jak siostrę, ponieważ towarzyszy życiu cały czas. Nie zawsze siostrę jednak się kocha i ja czasami dziecinnie i bezsensownie buntuję się przeciw śmierci. Jestem też jedynaczką więc do końca nie zrozumiem tej metafory. Na pewno mam przyjaciółkę i przyjaźnie bywają trudne. Zaprzyjaźnić się ze śmiercią nie można, ale może oswoić?