14.08.1920 roku
– szpital polowy pod Radzyminem
Działa huczały już drugą noc. Feliks wyszedł przed namiot i zaciągnął się chłodnym, porannym powietrzem. Myślał o tym, że gdyby palił, to byłby dobry moment na papierosa. Wyobrażał sobie, że to taka nagroda po nieprzespanej nocy.
Spojrzał na swoje ręce. Podrapane przez szczotkę, a i tak nie udało mu się zmyć śladów krwi, które tkwiły dalej przy paznokciach, jak wspomnienie szesnastu amputacji wykonanych tymi dłońmi w czasie ostatniej doby.
– Jak przyjdą kacapy… – usłyszał nagle z tyłu kobiecy głos. Obejrzał się. Zosia, pielęgniarka tak ładna, że kilka razy mało nie zapomniał o swojej obrączce, schowanej dotąd w portfelu z powodu ciągłych zabiegów operacyjnych.
– Jak przyjdą kacapy, doktorze – powtórzyła dziewczyna, trąc nerwowo sztywny ze strachu kark – to proszę mnie zastrzelić.
– Co ty mówisz, dziewczyno?! – oburzył się lekarz i zrobił krok w jej stronę. Nie cofnęła się. Jeszcze trzy kroki i objął ją mocno, po ojcowsku. Była przecież dwa razy młodsza od jego żony. Pachniała wiatrem i środkami dezynfekcyjnymi.
– Ja wiem, co oni robią z kobietami – wyszeptała przy jego piersi, teraz spokojniejsza, bezpieczna.
– Nie przyjdą – oznajmił Feliks pewnym głosem – nasi już szykują przeciwnatarcie.
– W Radzyminie została cała moja rodzina – dziewczyna ciągle wtulała się w przepocony mundur lekarza. – Ruscy byli tam już wczoraj.
– Tu jesteśmy bezpieczni – pewnie dodał chirurg i odciągnął ją od siebie, by spojrzeć jej w oczy. Odpowiedziały mu łzy dziewczyny i złowrogi pomruk dział od wschodu.
– Nikt cię nie skrzywdzi, przyrzekam.
– Panie doktorze! – usłyszeli krzyk gdzieś od strony sali operacyjnej. W porę, by odsunąć się od siebie, bo wybiegł im naprzeciw Wachowski, sanitariusz – Syczuk się dusi!
– Już idę! – Lekarz ruszył w tamtą stronę, ale na chwilę odwrócił się jeszcze i spojrzał na dziewczynę.
– Nie przyjdą – rzucił jej z uśmiechem, po czym przyspieszył kroku i zniknął pod połami namiotu.
– Przeklęty Ukrainiec – szlochała dziewczyna, a samotność barwiła jej serce na brudny, poamputacyjny kolor walających się wszędzie opatrunków – niech się udusi!
17.08.1920 roku – bitwa pod Zadwórzem
Upał i nienawiść to straszni doradcy. Jefim był jednym z tych, którzy czekali, aż z budki dróżnika wyjdą zabarykadowani Polacy. Dymitr, brat Jefima, padł podczas szarży konnicy spod lasu. Ta zbieranina lwowskich paniczyków zdołała go trafić wśród tak ogromnej rzeszy jeźdźców. Akurat jego! Kula rozorała szyję Dymitra, tak że wycharczał tylko coś niezrozumiale i zwisł z siodła. Koń przytomnie wycofał się z rannym, a natarcie i tak załamało się po kilkunastu minutach. Wtedy Jefim odnalazł martwego brata leżącego pod swoim wierzchowcem. Teraz on, Jefim pomści śmierć Dymitra, weźmie na szable kilku Lachów.
Otoczyli budkę dróżnika szczelnym kordonem, kilku zsiadło z koni. Jefim przewiesił karabin przez plecy, by mieć wolne ręce. Ścisnął w dłoni głownię szabli, aż zdrętwiało mu ramie.
– Выходи!1 – krzyczeli jego towarzysze. On przezornie trzymał się blisko drzwi. Zachodzące słońce barwiło na czerwono mur małego dróżniczego budynku. W otwartych powoli drzwiach pojawił się pierwszy Polak.
Mógł mieć najwyżej siedemnaście lat, dziecko jeszcze. Za nim zaczęli wychodzić na zewnątrz inni, niektórzy mieli podniesione do góry ręce. Szukał strachu w ich oczach. Nie znalazł.
Wpadł w szał. Rzucił się do przodu i uderzył wzniesioną do góry szablą. Ciepła krew chlusnęła mu na twarz, a pod nogami potoczyła się ludzka głowa. Zanim bezgłowy korpus upadł na kolana, kolejny Polak otrzymał straszliwe cięcie przez szyję. Towarzysze uśmiechali się, sycąc oczy. Kilku konnych opuściło lance, uderzyło konie ostrogami. Nadziali Lachów gładko.
Jefim się zmachał. Tłukł właśnie leżącego trupa szablą tak długo, że trudno było się domyślić, gdzie jest głowa, a gdzie tułów. Później kopał go jeszcze jakiś czas. Aż spojrzał na struchlałych jeńców.
– Теперь вы боитесь?!2 – wycharczał, ale nie miał już sił, by ruszyć w ich stronę. Śmiertelnie wyczerpany oddychał ciężko. Spojrzał na swoich towarzyszy. Ich bezzębne usta rozciągały się szeroko, szczerze. Nie wystarczy tylko zabić. Trzeba jeszcze trochę radości żołnierskiej, odwetu za tułaczkę i marne żarcie.
– Молодец! – pochwalił go nadjeżdżający właśnie porucznik. – Других связать! Перегруппировки на холме!3
15.10.1920 roku
– obóz jeniecki w Strzałkowie
– Kiedy Ruscy odejdą, co zrobisz? – Romek wyprostował się i oparł dłonie o stylisko łopaty.
– Nie wiem, chyba się upiję – po chwili zastanowienia odezwał się jego kolega, Benek – w Warszawie jest taka knajpa Simon i Stecki na Krakowskim Przedmieściu, wezmę całą wypłatę i upiję się w trupa.
– Podoba mi się – Romek zaczął znów kopać – ilu dzisiaj?
– Ośmiu, strasznie śmierdzą.
– Ty też byś śmierdział, jakbyś tu gnił od tygodnia.
Doły były prawie gotowe. Jeszcze kilka sztychów i powinno wystarczyć. Zaczął padać delikatny deszczyk, ale wciąż było ciepło.
– Wrzucamy – zaproponował Romek i schylił się, by złapać worek z jednej strony. Jego kolega chwycił worek za drugi koniec i wspólnie dźwignęli ciężar. Wyuczonym ruchem zrobili jeden zamach, po czym zwłoki potoczyły się na dno dołu. Potem to samo stało się z pozostałymi workami leżącymi obok wykopu. Mężczyźni naciągnęli na głowy kaptury wojskowych pałatek i popatrzyli na siebie.
– Zakopiemy ich jutro – Romek rozejrzał się po ciemniejącym niebie.
– Nie uciekną – spróbował zażartować jego kolega, ale uśmiech szybko znikł z jego twarzy – A tyś pomyślał sobie czasem, że taki kacap to też ma matkę?
Romek zamyślił się chwilę. Z brzegów pałatki okrywającej jego głowę krople spadały nierówno na ramiona.
– Byłem pod Zadwórzem osiemnastego sierpnia – zaczął, ale zamilkł na chwilę. Dało się odczuć, że ciężko mu o tym mówić. – Kacapy Budionnego tak zmasakrowali naszych, że rodziny rozpoznały tylko stu z trzystu. Pozostałych chowaliśmy w kawałkach.
– Słyszałem o tym – Benek próbował wykazać zrozumienie.
– Kacapy nie mają matek – Romek oznajmił mocnym głosem – i dlatego niech tu zdechną do reszty, żebyśmy już nigdy nie musieli wąchać ich smrodu.
– Nikt ich tu nie prosił – Benek zgodził się z kolegą i wyciągnął papierosy. Sąsiedztwo obozu jenieckiego dla Sowietów, w którym trzymano jeszcze pewnie ze dwa tysiące więźniów, wywoływało mdłości i tylko deszcz lub papieros zmniejszały dotkliwość unoszącego się wokół obozu fetoru.
autor: Andrzej Chodacki
ostatnia modyfikacja: 2016-08-19
Ta praca należy do kategorii:
Komentarze (0):