Klub Literacki RUBIKON
Klub Literacki RUBIKON

Głos Pana na Zatybrzu

 Andrzej Lebiedowicz      

                  Głos Pana na Zatybrzu

         31 sierpnia 1939 roku był w Hrubieszowie dniem upalnym, ostatnim wspomnieniem ciepłego lata. Wieczorem już, na plebani przy Kościele Świętego Mikołaja, długo jeszcze tliła się wątłym światłem lampa naftowa w pokoju księdza proboszcza Józefa Czernickiego. Przez otwarte okno do pomieszczenia zajmowanego na poddaszu przez kapłana wpadały ćmy, wyczuwały zapach śmierci i światło. Chory leżał na łóżku i z trudem spowiadał się do ucha pochylonego nad nim księdza Borkowskiego. Z każdym słowem, wypowiadanym zresztą z wielkim trudem, na twarzy spowiednika pojawiały się coraz większe emocje. Jego twarz przybrała kolor purpury, by nagle poblednąć. Na czoło wstąpił perlisty pot. Ręce miał kurczowo wpite w stułę i poręcz łóżka. Tylko ci dwaj i sam Stwórca wiedzieli, co wydarzyło się na prawdę pewnego miesiąca Tiszri w roku 1894, kiedy na Zatybrzu zabrzmiał głos Pana Naszego. Ksiądz Józef Czernicki uzyskał rozgrzeszenie, jego wycieńczone chorobą nerek ciało mogło wreszcie  spocząć w ziemi, by w proch się obrócić do dnia sądu ostatecznego. Kapłan nie doczekał już ranka 1 września 1939 roku. Jego świat umarł wraz z nim tego ostatniego dnia wakacyjnego miesiąca. Nadeszły straszne czasy. Zapowiedziany setki lat wcześniej nostradamusowy Hister zstąpił na ziemię i owładnął serca, dusze i umysły dobrych ludzi. Ominęły go zbrodnie hitlerowskie i inne okropieństwa II wojny światowej, kiedy brat stanął przeciwko bratu, nie dożył holokaustu, który pochłonął życie sześciu milionów Żydów. Ksiądz Borkowski wychodząc z pokoju chorego: zamknął okno, zgasił lampę i z godnie z ostatnią wolą księdza Józefa cicho wyszedł z pokoju, czyniąc ręką w powietrzu ledwo dostrzegalny znak krzyża. Opuszczając pomieszczenie słyszał jeszcze słabnący, świszczący, rwący się  oddech starca, który zapadał w sen, by już nigdy się z niego nie wybrudzić. To co powiedział, w właściwie wyszeptał umierający proboszcz wstrząsnęło do głębi kapłanem w sile wieku. Nie usnął tej nocy, pogrążony w modlitwie nad ranem słyszał warkot silników niemieckich bombowców ciągnących stadami nad Lwów. Silniki stalowych ptaków śmierci zdawały się  kreować dźwięki te na zwór wydobywających się z rogu baraniego – szofar.  Długo myślał nad tym co powiedział mu ksiądz Czernicki … Udzielił mu rozgrzeszenia… po tym co usłyszał, nie mógł postąpić inaczej…

                           **********

         Pod koniec XIX wieku Hrubieszów był wielokulturowym miastem w Guberni Lubelskiej. Większość mieszkańców stanowili Starozakonni. Handel kwitł. Nierzadko można było zobaczyć w centrum miasta miejscowego proboszcza spacerującego pod rękę z popem i rabinem, rozstrzygających podczas prowadzonych w przyjacielskim tonie dysput, najbardziej zawiłe teologiczne zagadnienia. Typową żydowską dzielnicą było Zatybrze w kwadracie ulic: Olejna, Rybna, Wodna, Garbarska, składające się z gęstwiny drewnianych, kolorowych domów z licznymi dobudówkami, przybudówkami, dodatkowymi wysuniętymi pomieszczeniami; wąskich, zadymionych i błotnistych uliczek, krętych zaułków, mrocznych przejść, labiryntu ścieżek wydeptanych przez mieszkańców wiecznie gdzieś zmierzających z tajemniczymi pakunkami. Zapach korzennych przypraw ze skalpów kolonialnych sprawiedliwie mieszał się w równych proporcjach z odorem uryny i cebuli. Jesienią 1894 roku, w miesiącu Tiszri Starozakonni obchodzili Kuczki, czyli Święto Szałasów, przypadające na piętnasty dzień miesiąca Tiszri. Trwało ono osiem dni i miało upamiętniać wędrówkę Żydów przez pustynię, gdy zamieszkiwali w namiotach i szałasach. Było to radosne święto, rodzinne obchodzone uroczyście na zakończenie zbierania plonów, odpowiednik polskich dożynek. Sporządzano wówczas wiązankę z gałęzi palmowej, trzech gałęzi mitru, dwóch gałęzi wierzby dodając nadto pachnącą cytrynę. W czasie recytacji modlitwy Hallelu w synagodze wymachiwano wiązanką na wszystkie cztery strony świata, a także w górę oraz w dół, w podzięce dla darczyńcy wszystkiego dobra. W czasie tego święta Starozakonni budowali szałasy i budki, które pokrywali z wierzchu gałęziami i słomą, by w nich spożywać, celebrować posiłki. Było to wesołe święto, symbolizujące boski przybytek, w którym według Zachariasza, zgromadzą się wszystkie narody w Jerozolimie. Kuczki roku 1894 na Zatybrzu były bardzo smutne.

**********

         Maciej Kowalski lubił samotność i stronił od ludzi. Tak naprawdę w ogóle ich nie potrzebował. Pracował samotnie jako garbarz w niewielkiej garbarni położonej na rzeką Huczwą. Nie miał uczniów, ani czeladników. Nigdy się nie ożenił. Był sierotą. Sama, zaś garbarnia była jednocześnie jego domem. Budynek ten został wykonany z drewna sosnowego, nie miał okien, jedyne drzwi znajdowały się od wschodu. Od początku, z założenia służyć miał tylko i wyłącznie jako pomieszczenie gospodarcze. Stare drzewo przybrało już barwę siwą. Człowiek ten był mroczny i zdawał się nosić w sobie jakąś tajemnicę. Był synem grabarza - Tomasza Kowalskiego, który trzydzieści lat wcześniej został schwytany na okradaniu grobów. Sam akt zaboru nie był jeszcze tak drastyczny, gdyby nie towarzyszył przejawom nekrofilii i kanibalizmu. Od linczu uchroniło go dwóch Kozaków, którzy powiedli go przed oblicze sędziego. Jako hiena cmentarna i wampir nie miał co liczyć na litość i wyrozumiałość. Społeczność pozbyła się go. Ludzie przekupili strażników, wdarli się do cyrkułu i zatłukli go kijami. Jego żona, a matka Macieja zmarła wkrótce ze zgryzoty, zaś chłopiec niespełna dziesięcioletni, trafił pod dach stryja, człowieka okrutnego i nieprzewidywalnego, który przyuczył go do zawodu garbarza. Jan Kowalski często bił siostrzeńca i upokarzał go na każdym kroku. Czytał mu też czasami Biblię. Stary alkoholik zmarł dwadzieścia lat wcześniej pozostawiając po sobie małą garbarnię i masę długów, które Maciej po latach ciężkiej pracy spłacił. Samotność, piętno syna grabarza – złodzieja, zwyrodnialca, brak matki w czasie dorastania, maltretowanie przez stryja, ciężkie warunki pracy doprowadziły go do alkoholizmu, a ten na skraj szaleństwa. Pił w samotności. A później czytał Biblię. Później znowu pił, aż tracił zmysły. Nim ukończył trzydziesty rok życia zaczął miewać przywidzenia. Zdawało mu się, iż diabły pukają do jego drzwi. Zakopywał się  wtedy w stercie wyprawionych skór, starał się nie oddychać i tak udawało mu się dotrwać do ranka. Od pewnego czasu przemawiał do niego sam Pan. Mówił o swoim narodzie, który wybrał i który prowadzi, któremu przewodzi. Maciej dowiedział się, iż ma ważne zadanie, będzie przekazywał dalej głos Pana, który zażądał ofiary całopalnej, jak za dawnych czasów. Zatybrze miało stać się ołtarzem, na którym ofiara będzie spełniona… Maciej przyjął rolę narzędzia… Nie można przeciwstawiać się woli Pana…Nie można…

                             **********

         Podczas święta Kuczek na Zatybrzu zaginęło pięciu chłopców w wieku od siedmiu od dziewięciu lat. Byli to: Szlomo, Zew, Oli, Amos i Hersz. Na miasto padł blady strach. Dopóki nie odnaleziono ciał dzieci, w świadomości ich rodziców wciąż tliła się iskierka nadziei. Przypuszczano, iż dzieci mogły odnaleźć wejście do średniowiecznych lochów ciągnących się pod miastem, a teraz błąkają się po wąskich, grożących w każdej chwili zawaleniem labiryntach wykutych w glinie w czasach, gdy ludzie szukali schronienia pod ziemią przed najazdami Mongołów. Podobna historia przydarzyła się wiele lat wcześniej. Dzieci już nigdy nie odnaleziono, ale byli tacy, którzy jeszcze długo słyszeli ich potępieńcze wycia pod klepiskami, w swych domostwach. Carscy policjanci pod dowództwem śledczego Ignatiewa szukali tropu, ale działania te nie przynosiły owoców. Napięcie w mieście rosło. Pewnego ranka chłopiec wypasający krowy na polanie leśnej ujawnił wielki stos, wypalone ognisko, w którym znajdowały się  spalone szczątki dziecka. Doktor Karolev ustalił, iż przyczyną zejścia dziecka było silne uderzenie, najprawdopodobniej obuchem siekiery w część potyliczną głowy. Na temat ewentualnego wykorzystania lubieżnego przez zwyrodnialca nie potrafił się wypowiedzieć. Pierwszy był Szlomo. Na przestrzeni najbliższych dni ujawniano kolejne stosy z dziećmi. W ten sposób odnaleziono szczątki: Zewa, Oliego, Amosa, Hersza. Wszystkie okoliczności wskazywały na to, iż działał jeden sprawca i sprawca ten był bez wątpienia potworem. Od tej pory matki ze zdwojoną czujnością pilnowały swoje dzieci, ojcowie nocami czuwali przy drzwiach do domu, reagując na każdy najmniejszy szmer. Z najbliższego garnizonu ściągnięto sotnię Kozaków, którzy patrolowali miasto i mieli swoje posterunki lotne na rogatkach miasta. Szpicle penetrowali świat Zatybrza. Bez rezultatu. Potwór pozostał bezimienny. Czaił się gdzieś za węgłem, pod podłogą, za kominem, był niegdzie i był wszędzie. Mógł być każdym i był nikim…

**********

         Nikt nie podejrzewał dziwaka Macieja Kowalskiego o związek z serią tych rytualnych morderstw. Pewnej niedzieli osobnik ten przyszedł do kościoła pod wezwaniem świętego Mikołaja, by oczyścić duszę. Uklęknął przy konfesjonale młodego kleryka – Józefa Czernickiego. Wyznał mu otwarcie swoje czyny niczego nie zatajając. Ksiądz stał się nagle powiernikiem największej tajemnicy, największego grzesznika w Hrubieszowie. Ciężar potworności go przerastał. Zakazał Kowalskiemu dalszych porwań, morderstw, całopaleń, zaklinał go i jednocześnie przeklinał. Żądał przysięgi na wszystko co dla niego święte. Garbarz niczego mu nie obiecał. Powiedział spokojnie, iż  dalej będzie przekazywał głos Pana. Będą kolejne dzieci. Taka jest jego wola. On tej woli sprzeciwić się nie może. Ksiądz Józef Czernicki czuł się w potrzasku, nie mógł złamać tajemnicy spowiedzi, która była święta, nie mógł też nic nie zrobić i być biernym obserwatorem cierpień małych chłopców. Nie wierzył, iż Kowalski jest narzędziem w rękach boskich, on znał Boga Miłosiernego i Wszechmogącego, który nie posuwa się do niepotrzebnych cierpień. Kowalski był dla niego szaleńcem, osobą niespełna rozumu, dewiantem i potworem, zasługującym na unicestwienie, tak jak czyni się to ze wściekłym psem. Czy ktoś taki zasługiwał na to być żyć…

**********

Dzień po spowiedzi miasto obiegła straszna wiadomość – rabinowi Melechowiczowi, porwano pierworodnego, dziewięcioletniego Israela, oczko w głowie ojca. Sprawca w dalszym ciągu pozostawał niewykryty. Wszedł w konszachty z jakimiś dybukami, które dawały mu osłonę. Umęczone ciało chłopca zostało znalezione na wypalonym stosie, na niewielkiej polanie w lasku ciągnącym się przy łąkach nadrzecznych. Dziecko podzieliło los swoich rówieśników. Ten sam modus operandi. Tego dnia pewien młody kleryk doznał poważnego załamania nerwowego. Cały dzień leżał krzyżem w kościele,  modlił się i prosił Pana o radę, co ma uczynić. Głos do niego nie przemówił. Czuł pustkę w środku. To właśnie wtedy leżąc tak bezradnie przed ołtarzem postanowił wystąpić przeciw piątemu przykazaniu. Będzie przeklęty, ale nie zginie już żaden pierworodny. Wiedział, iż Kowalski jest alkoholikiem, po pracy upija się na umór w swojej garbarni. Tego dnia było pochmurno, ciemno, wiatr rzucał w twarz przechodniów zeschniętymi kasztanowymi liśćmi. Z wieczora od rzeki miasto zaczęła powoli otulać mgła…

                   ********** 

            Wikary Józef Czernicki, po kolacji, której prawie nie tknął, wymknął się z niewielkim pakunkiem z plebani i unikając patroli kozackich, pośród wyziewów mgły dotarł nad rzekę, gdzie stała samotnie na brzegu garbarnia. Drzwi do budynku były na wpół otwarte, pomieszczenie oświetlała lampa naftowa. Na stosie skór leżał pijany do nieprzytomności Maciej Kowalski. Mężczyzna ledwo oddychał. Ksiądz podszedł do niego powoli i delikatnie udzielił mu ostatniego namaszczenia, czyniąc olejem świętym znak krzyża na czole. Śpiący tylko głośniej chrapnął, ale się nie obudził. Wikary powoli opuścił garbarnię, zamknął drzwi i podparł je kołkiem. Z sakwy wyciągnął bańkę z naftą i oblał dokładnie ściany budynku z zewnątrz. Już miał wyciągnąć krzesiwo, by zainicjować morze ognia, gdy niedaleko uderzyła błyskawica. Momentalnie ściana deszczu objęła cały okoliczny teren. Padało niezwykle obficie. Woda wypłukała naftę z belek w ścianach. Wikary wrócił na plebanię. Nie udało się zgładzić potwora. Potraktował to jako omen. Tymczasem burza z każdą chwilą przybierała na sile…

**********

         Maciej Kowalski obudził się nad ranem. Lampa naftowa jeszcze się świeciła słabym blaskiem. Słyszał szum i grzmoty. Wiatr uderzał w belki budynku, jakby chciał je rozmieść na strzępy. Próbował wyjść z budynku. Pan znów go wołał, żądał daniny krwi. Należało przygotować kolejną ofiarę i kolejny stos. Drzwi zostały zamknięte od zewnątrz. Chwycił siekierę i zaczął uderzać w nie z całej mocy. Udało mu się opuścił garbarnię. Na zewnątrz szalała burza. Było jeszcze ciemno. Co chwila ciemności wczesnego poranka przeszywała błyskawica. Kowalski mocno ściskał siekierę w prawej ręce. Początkowo szedł w kierunku miasta, na Zatybrze, później już biegł, jak wilk który poczuł trop. Będąc na łące przed mostem potężny piorun przeszył jego ciało. Padł twarzą na mokrą trawę. Rankiem znaleźli go martwego patrolujący Kozacy…

**********

         Wraz ze śmiercią Kowalskiego ustała seria zbrodni na żydowskich chłopcach. Z czasem zaczęto kojarzyć te dwa fakty. Głos Pana ucichł na wiele lat, by powrócić jesienią 1939 roku. Dziś już nie ma Zatybrza, nie ma ludzi, którzy słyszeli jego złowrogi głos pewnego ponurego miesiąca Tiszri 1894 roku…. 

                                    KONIEC


autor: Andrzej Lebiedowicz
ostatnia modyfikacja: 2014-05-09




Ta praca należy do kategorii:




Średnia ocena pracy to:
Ilość głosów: 0

Zaloguj się aby mieć możliwość oceniania prac.



Komentarze (0):


komentarze  autor