Klub Literacki RUBIKON
Klub Literacki RUBIKON

Dawidek

Andrzej Lebiedowicz  

  Dawidek

          Podchorąży Roman Czarnecki, jako syn przedwojennego działacza Komunistycznej Partii Polski, który udał się do Kraju Rad w 1937 roku i nigdy już nie powrócił; odnalazł się w powojennej Polsce Ludowej. W czasie wojny działał w niepopularnej na Zamojszczyźnie Armii Ludowej, był łącznikiem z oddziałami Batalionów Chłopskich. Po nastaniu Polski Lubelskiej wstąpił w szeregi Milicji Obywatelskiej, a jako młody człowiek o dużych ambicjach i zdolnościach wpadł w oko miejscowemu szefowi Powiatowego Urzędu Bezpieczeństwa Publicznego w Hrubieszowie, który za ,,zgodą” dotychczasowego przełożonego wcielił go do tej złowrogiej formacji. Praca była ciężka, brutalna, niebezpieczna i na wskroś  niewdzięczna. Czasy były takie, że najpierw strzelano, a później zadawano pytania, trup ścielił się gęsto, funkcjonariuszy którzy polegli w walce z partyzantami podziemia zastępowali nowi, coraz młodsi i coraz bardziej brutalni. Wciąż groźni pozostawali także członkowie Ukraińskiej Powstańczej Armii, dobrze rozlokowani po okolicznych lasach i mający oparcie w miejscowej ludności ukraińskiej. W rzadkich, wolnych chwilach Romek z innymi UB-owcami spożywali litry wódki i rozpamiętywali krwawe epizody walk z reakcyjnym podziemiem.  10 kwietnia 1946 roku kapitan Muranow wezwał do siebie Czarneckiego oraz dwóch innych bezpieczniaków – kaprali: Jana Targonia i Zenona Matrasa. Podczas odprawy Komendant powierzył swoim podwładnym ciche ,,zdjęcie” porucznika AK – Mariana Bykowskiego, który mieszkał we wsi Stefankowice. Partyzant miał być bez rozgłosu doprowadzony do siedziby UB w zabytkowym Dworku Du Chateu. Czarnecki jako dowódca grupy – człowiek ideologicznie poprawny, ukształtowany, syn starego komunisty -odpowiadał za powodzenie zadania. Mężczyźni dla niepoznaki ubrali się w mundury milicjantów. Grupa Romka wsiadła do Willisa i udała się trasą na Chełm do wsi Stefankowice. Chałupa zajmowana przez Bykowskiego znajdowała się na początku wsi, nie było potrzeby zagłębiania się w osadę, taki układ był bezpieczny dla Czarneckiego i jego ludzi. Bezpieczniacy nie spodziewali się, iż partyzant szkolony przez cicho – ciemnego instruktora z Anglii przygotuje im małą niespodziankę. Bykowski rankiem 11 kwietnia 1946 roku leżał jeszcze w łóżku, ale pod pierzyną trzymał niezawodnego Schmeisera. UB-owcy niefrasobliwie weszli wszyscy na raz do chaty zamieszkałej przez porucznika AK. W sieniach spotkali już krzątającą się jego matkę – Antoninę Bykowską, która zagadnięta o jedynaka wskazała na izbę na prawo od wejścia, po czym wyszła do obory, przebąkując coś, że syn niezdrów od dwóch dni i jeszcze leży, ale wkrótce może wstanie. Bykowski jak tylko zobaczył trzech milicjantów domyślił się celu wizyty oraz tego kim naprawdę są przybysze. Postanowił, że tanio skóry nie sprzeda. Trzymał Scheisera oburącz pod pierzyną. Bezpieczniacy niefrasobliwie zawiesili pepesze na ramionach, zaś nagany tkwiły w kaburach.  UB-owcy nie raz brali udział w podobnych zatrzymaniach i nie zdarzyło im się, żeby ktoś stawiał wtedy opór, ludzi wówczas obezwładniała niemoc i cicha nadzieja, że wszystko skończy się dobrze, a nie kończyło się dobrze, bo ludzie ci po przejściu badania połączonego ze stosowaniem wzmocnionych metod przesłuchania trafiali z kulą w potylicy do bezimiennego grobu, gdzieś na odludziu. Bykowski był odważnym realistą, jego niemoc nie dopadła, nie miał też złudzeń co do celu wizyty. Jego jedyną nadzieją był szybki i zdecydowany atak. Wystrzelił serią do bezpieczniaków, kiedy wszyscy trzej znaleźli się na linii strzału. Najbardziej paskudnie oberwał Matras, który dostał aż cztery kule w brzuch i błyskawicznie się wykrwawił, Targoń także nie miał szczęścia, gdyż otrzymał postrzał, który rozerwał mu całkowicie lewe płuco i strzaskał kość udową. Obaj kaprale zginęli prawie jednocześnie. Romek miał najwięcej szczęścia, otrzymał tylko jeden postrzał, tuż pod lewym obojczykiem. Kula szczęśliwie ominęła serce i worek osierdziowy, przebiła tankę mięśniową, po czym wyszła przez plecy nad lewą łopatką. Żaden z bezpieczniaków nie zdążył zareagować i użyć broni. Czarnecki wypadł pospiesznie z tego strasznego domu i zaczął uciekać przed siebie, w pola, w kierunku lasu. Pomimo poważnej rany, zasilany adrenaliną, uciekał jakby gonił go sam diabeł, w którego zresztą, tak jak i w Boga nie wierzył. Bykowski także wypadł na zewnątrz i oddał jeszcze kilka strzałów za uciekającym, ale tego dnia żadna siła ziemska, czy też nieziemska nie była w stanie dogonić tej uciekającej w czystej postaci woli przeżycia jaką reprezentował Czarnecki.  Romek dopadł ściany lasu i zagłębił się w niego jak dzieci wtulające się w ramiona dawno niewidzianych matek. Zmęczony, wykrwawiony, obolały, wciąż jeszcze w szoku, głodny i zziębnięty błąkał się po borze, aż pod wieczór udało mu się dotrzeć do stojącej samotnie pod lasem w okolicach wsi Moniatycze, niewielkiej chatki, z której komina wydobywał się aromatyczny, siwy dym.

                                       *******

          Dawidek Mendelstein w kwietniu 1946 roku nie powinien żyć. On nawet nie chciał żyć. Jego wychudzone ciałko 10 - latka trawiła powoli białaczka. Chłopiec straszliwie cierpiał. Był sierotą. Podczas likwidacji getta w Hrubieszowie w 1943, kiedy grupa Żydów, a w tym i jego rodzice: Szmul i Estera Mendelstein zostali przewiezieni na miejsce rozstrzelania pod Hrubieszowem, gdzie na polach znajdowały się rowy strzeleckie, które miały się stać grobem dla nich, chłopiec miał dużo szczęścia. Nie dosięgła go żadna kula wystrzelona przez Niemców. Matka przyjęła na siebie to ołowiane brzemię, osłoniła dziecko własnym ciałem i przykryła tak skutecznie, iż oprawcy nie dostrzegli malca. Gestapowcy udali się później do pracujących na pobliskich polach chłopów, ażeby wykorzystać ich do zasypywania dołów z zabitymi. Dawidek wykorzystał ten moment i wyczołgał się spod ciała jeszcze ciepłej matki, i uciekł w pobliskie krzaki. Po zasypaniu grobu i odjeździe Niemców dziecko błąkało się, aż dotarło do małej chaty stojącej samotnie pod lasem we wsi Moniatycze. Tam chłopiec spotkał czarownicę Lubę.

                                       ******

          Do dziś wielu nie wie, czy wiedźma Luba była człowiekiem z krwi i kości, czy może zjawiskiem, złudzeniem optycznym. Córka popa Anatolija, całkowicie odeszła od wiary swych ojców. Zawsze była inna, zafascynowana naturą, jakaś siłą w niej tkwiącą, zafrasowana odwieczną walką życia ze śmiercią, zajęła się zielarstwem i jasnowidztwem. Ludzie z okolic nawet odległych korzystali z jej niecodziennych usług. Luba leczyła skutecznie i na ciele i na duszy. Starannie dobrane przez nią zioła potrafiły przynieść ulgę w wielu schorzeniach, zaś tajemnicze praktyki z wylewaniem jajka na głowę znerwicowanych dzieci, ulżyły niejednemu maluchowi, przynosząc ulgę w walce z nocnymi koszmarami. Gdyby urodziła się kilkaset lat wcześniej, ludzie ślepo oddani doktrynie i naukom wyłożonym w życiowym dziele mnichów Jakuba Sprengera i Henryka Istytora ,,Młot na czarownice”, posłali by ją jako odmieńca na stos, gdzie pośród trzaskających polan niechybnie oddałaby ostatnie tchnienie.      Luba niesienie pomocy innym miała wpisane w istotę swojego żywota. Skazana z uwagi na swoje dziwactwo i moc na samotność, szukała bliskości w każdej istocie. Nie przepędziła małego, głodnego, zziębniętego, żydowskiego chłopca, mimo iż za pomoc przedstawicielom rasy podludzi groziła jej wówczas śmierć z ręki rasy nadludzi. Ukryła dziecko w odpowiednio przygotowanym pomieszczeniu pod podłogą w kuchni. Troszczyła się o Dawidka jak tylko mogła. Traktowała sierotę jak własne dziecko, którego nigdy nie miała i mieć nie mogła. Jeszcze nie widziała, iż Dawidek od dnia śmierci rodziców, kiedy tak stał jeszcze nad ich ciałami, zbyt długo wpatrywał się w oczy martwej matki i od tego dnia stał się łącznikiem pomiędzy światem żywych i doliną cieni zasiedloną przez umarłych. Pewnego razu Dawidek powiedział Lubie, iż batiuszka Anatol bardzo żałuje, iż pewnej zimy zezłościł się na nią za zbyt późne w jego mniemaniu przyniesienie drewna na opał, podczas wizyty ciotki Jeleny, pchnął ją na piec, aż rozcięła sobie wargę. Od tej pory Luba, której ojciec zmarł czterdzieści zim wcześniej, wiele wiorst stąd, wiedziała że Dawidek nie jest zwykłym dzieckiem. Chłopiec przebywał jednocześnie w jednym wspólnym świecie żywych i umarłych. Bariera śmierci nie istniała dla niego. Dzięki niemu  mogła rozmawiać z bliskimi… Po wojnie Dawidek nie miał do kogo wracać, a i Luba nie chciała się z nim rozstawać. Tak żyli sobie na uboczu, w zgodzie z naturą, nikomu nie wadząc…

                              ******

          Podchorąży Czarnecki  uzyskał pomoc w domu czarownicy Luby, która zrobiła mu opatrunek umieszczając bezpośrednio na ranie mieszaninę chleba, śliny i pajęczyny. Starodawna ta receptura niejednemu uratowała życie, jeszcze na długo przed wynalezieniem penicyliny przez dr Flemminga. Ranny spoczął na piecu i zmęczony trudami usnął snem niespokojnym, przerywanym majakami i koszmarami. Dnia następnego, kiedy poczuł się lepiej, ale sił wciąż mu brakowało, spostrzegł iż całą noc czuwał przy nim mały żydowski chłopiec – Dawidek. Dziecko mimo, iż samo słabe, trawione przez białaczkę, zwilżało mu rozpalone usta i czoło chłodną wodą podawaną na pędzelku z końskiego włosia. W czasie rozmowy chłopiec powiedział żołnierzowi, iż jego ojciec bardzo żałuje, tego że uwierzył bolszewikom i wyjechał w 1937 do Związku Radzieckiego. Teraz leży w zimnym grobie pod Tułą. Nie ma nawet krzyża. Dawniej na niego pluł, a teraz mógłby go całować, ale nie może. Z każdym słowem Romek zaczął czuć się dziwnie. Lodowaty pot spływał mu po karku. Ten dziwny chłopiec tak na niego dziwnie patrzył. Taki właśnie wzrok miał jego ojciec. Piękne błękitne oczy, czujnie lustrujące otoczenie, z lekką nutą marzycielstwa. Kiedy Dawidek odwrócił się i poprawił koc okrywający rannego, by znowu na niego spojrzeć, dziecko miało znów wzrok 10 letniego chłopca, a oczy miały silnie piwny odcień. Romek nigdy wcześniej nie doświadczył takich mistycznych doznań. To na pewno nie był sen, czuł że był tu i teraz. To wszystko działo się na jego oczach. Powoli usuwały się z nich klapki racjonalizmu, którym usprawiedliwiał wszystkie swoje dotychczasowe poczynania. Nie wierzył w Boga, w jego odwiecznego wroga – Szatana, w życie pośmiertne, w grzechów odpuszczenie i ciała zmartwychwstanie. Żył teraźniejszością, nie odkładał niczego na później, nie czkał na sprawiedliwość, sam ją wymierzał. Jego świat stanął na głowie. Zaczął płakać, przeklinać kłamstwa jakim go karmili komuniści, żałował swojego ojca, którego kłamstwo zawiodło do krainy ułudy. Chciał żyć inaczej. Dawidek powiedział mu także, że marzeniem jego babci Ewy, która zmarła w 1919 roku było to, by jej wnuk na cmentarzu w Komarowie odprawił za nią i za jej rodzinę mszę jako kapłan. Romek znał babcię Ewę Baran tylko z opowieści matki, wiedział iż była to kobieta bardzo religijna, która pochowała czworo swoich dzieci zmarłych na grypę hiszpankę, sama zaś dołączyła do nich konając na tyfus. Czarnecki wiedział, iż wszystkie te informacje musiały pochodzić od kogoś, kto tuła się po świecie żywych i umarłych. Spytał chłopca jak tam jest i uzyskał odpowiedź, że ci którzy żyją godnie nie mają się czego obawiać. Romek zapragnął żyć godnie.  Luba wyleczyła go, zaś Romek porzucił całe swoje dotychczasowe życie, pod nową tożsamością, o co nie było w tych ciężkich powojennych czasach trudno, wyjechał do Galicji i wstąpił do seminarium w Krakowie. Marzenie babci Ewy spełniło się pewnej czerwcowej niedzieli 1959 roku, kiedy ksiądz Tomasz Kordecki, w którym dawni koledzy z UB w Hrubieszowie rozpoznaliby zamordowanego przez podziemie w kwietniu 1946 roku podchorążego Romana Czarneckiego   odprawił mszę na cmentarzu w Komarowie. Wracając na parafię w Jarosławiu, ksiądz wstąpił jeszcze do małej opuszczonej chatki pod lasem w Moniatyczach, gdzie wszystko się zaczęło. Luba nie żyła już od kilku lat, zaś Dawidek zmarł jeszcze jesienią 1946 roku. Ksiądz Kordecki odnalazł ich groby na pobliskim cmentarzu, w najbardziej zapomnianej jej części pod płotem i odmówił w ich intencji ,,Wieczny odpoczynek racz im dać Panie” … oraz kadisz, po czym wrócił do świata żywych … Niczego już się nie bał … Był wolny, jego umysł nie był zniewolony i żył godnie … Niczego więcej nie potrzebował …

 

                                       KONIEC                            


autor: Andrzej Lebiedowicz
ostatnia modyfikacja: 2014-05-09




Ta praca należy do kategorii:




Średnia ocena pracy to:
Ilość głosów: 0

Zaloguj się aby mieć możliwość oceniania prac.



Komentarze (0):


komentarze  autor